Artykuły

Mielony jak marzenie

- Byłem wtedy rok, czy dwa w teatrze. Że mi się wtedy udało zagrać, to cud. Reżyser Karabasz był traktowany jak półbóg. Do tego jeszcze Łomnicki... Nie wiem, jak to przeżyłem. Pamiętam, że w drodze na próby trzęsły mi się ręce. To było tak, jakby teraz student zaraz po szkole miał zagrać z... no chyba teraz nie ma takiego mistrza... z Januszem Gajosem, albo z Krystyną Jandą - wspomina aktor KRZYSZTOF KIERSZNOWSKI.

Jest pan moim konkurentem w tym konkursie - "Vivat nienajpiękniejsi"...

- Wytypowali mnie, bo to konkurs na najbrzydszego. Mnie to nie zdziwiło, bo całe życie słyszę, że jestem brzydki. Zaproponowali mi, to dlaczego miałbym się nie zgodzić? Dzięki temu wychodzę na autoironicznego.

Nie wiem, czy pan jest brzydszy ode mnie, ale piękniejszy ode mnie to pan nie jest. Czyli nie jest tak źle. Uroda pomogła panu kiedyś w pracy?

- Tylko w tym względzie, że z taką twarzą uważają mnie za aktora charakterystycznego.

Uważam, że aktor powinien być charakterystyczny.

- Oczywiście. Ale podział na amantów i aktorów charakterystycznych jest nieaktualny. Ten podział jest a... Takie ładne słowo jest, aby to określić...

Na "A"?

- Tak. Już wiem. Taki podział jest anachroniczny.

Ładne słowo nie ma co. Ale mimo, że to anachronizm, to czasami tak o panu piszą.

- Bo jak aktor nie gra głównych ról, a w zasadzie większość tego, czym może się poszczycić to role drugoplanowe, od razu mówią o nim "aktor charakterystyczny". To nieuczciwe. O na przykład taki aktor Milski. Dla mnie to był mistrz. Ten Stanisław Milski w filmie "Gdzie jest generał" pokazał, jakim jest świetnym aktorem. Nie można go tylko uważać za aktora drugoplanowego, do tego charakterystycznego.

Słyszałem, że nie lubi pan teoretyzować na temat aktorstwa i teatru?

- Myślę, że moje zaplecze intelektualne jest na tyle bogate, bym mógł sobie z tym poradzić. Ale nie widzę sensu. Gdybyśmy posłuchali chirurgów omawiających niuanse swojej pracy, jestem przekonany, że nic byśmy z tego nie zrozumieli. To samo dotyczy ludzi teatru. Często dziennikarze nie mają pojęcia o teatrze. Im się tylko wydaje, że coś wiedzą. Wtedy nie widzę sensu, by wdawać się z nimi w jakikolwiek poważne dywagacje.

Młodsi koledzy przychodzą radzić się pana? Uważają pana za mentora?

- Niespecjalnie. Mam wybitnie uzdolnioną młodą koleżankę, która właśnie jest po szkole teatralnej. Gram z nią w teatrze "Polonia" Krystyny Jandy i chociaż się bardzo lubimy, jakoś nigdy się nie zdarzyło, by prosiła mnie o radę. Ale wracając do aktorstwa... Tylko nie wiem, czy to będzie się nadawało do pana rubryki?

Do mojej rubryki wszystko się nadaje.

- O to świetnie. W czasach dzieciństwa namiętnie bawiliśmy się w wojnę. Ja zawsze byłem Brunerem. A mój kolega - od lat dyrektor bardzo dobrego liceum - zawsze był tym lepszym, bo Klosem. Pamiętam, że każdy z nas padał, udając, że został postrzelony. Ocenialiśmy potem, kto zrobił to najbardziej przekonująco. To nie było udawane, bo ja w wyobraźni naprawdę dostawałem strzał i padałem zraniony. I nie chodzi tylko o te padanie, ale też o inne zabawy. Wszystko było na serio.

Chce pan powiedzieć, że aktor powinien zachować wrażliwość dziecka?

- To fatalnie brzmi, ale dla niektórych jest niezbędne. Nie traktuję bynajmniej aktorstwa, jako zabawy, ale na tym trochę ono polega. Więc jeśli trzeba, to się rozmawia z reżyserem o konstrukcji roli. Lecz nie widzę sensu w poważnych dyskusjach na ten temat.

Teoretyzują krytycy i teoretycy

- O pierwszym filmie Juliusza Machulskiego, w którym miałem przyjemność zagrać - mówię tu o "Vabanku" - rozpisywano się, jakaż to wspaniała konstrukcja. A ja sobie nie przypominam, żebyśmy szczególnie o tym rozmawiali. Wyszło, bo reżyser w naturalny sposób potrafił wszystkim tak pokierować, że wyszło.

Czyli ważna jest intuicja?

- Tak, intuicja w tym wszystkim jest bardzo ważna. W każdym razie mi pomaga.

Pomogła, gdy grał pan z Tadeuszem Łomnickim?

- To było straszne. Koszmar.

Dlaczego?

- Byłem wtedy rok, czy dwa w teatrze. Że mi się wtedy udało zagrać, to cud. Reżyser Karabasz był traktowany jak półbóg. Do tego jeszcze Łomnicki... Nie wiem, jak to przeżyłem. Pamiętam, że w drodze na próby trzęsły mi się ręce. To było tak, jakby teraz student zaraz po szkole miał zagrać z... no chyba teraz nie ma takiego mistrza... z Januszem Gajosem, albo z Krystyną Jandą. A ja wtedy i tak miałem ze sto razy gorzej.

Był wielką legendą.

- Geniuszem. Czasami wydawał się potworem. Pamiętam, jak na próbie dał mi dwa złote mówiąc, że jestem tak utalentowany, że chciałby mieć mnie w swoim teatrze. A monetę mam zachować na pamiątkę spotkania. Kilka dni później na zdjęciach zbeształ mnie mówiąc, że jestem zakłamany i do niczego nie dojdę. Nie wiedziałem, co o tym sądzić.

Jest pan chyba ulubionym aktorem Juliusza Machulskiego?

- Możnaby i tak powiedzieć, bo zagrałem w jego 11 produkcjach, w tym w jednej reklamówce i jakiś teledyskach. My się znaliśmy już w szkole, więc kiedy on napisał scenariusz, wiedziałem, że mam w tym filmie rolę. Bardzo lubię z nim pracować, ponieważ nie udaje i jest osobą z dużą kulturą. I nie musi dużo mówić, by przekazać o co mu chodzi. Nie teoretyzuje. O, znów do tego wracamy.

A jak pan wspomina pracę przy "Świecie według Kiepskich"?

- Gdy tam jechałem, niektórzy mówili, że to jest żenujące, że nie wypada. Nie za bardzo miałem wybór, bo nie należę do aktorów, którzy są zasypywani propozycjami. Więc jechałem pełen obaw, że to rzecz niegodna. A na planie spotkałem się z niebywałym przyjęciem. Potem się dowiedziałem, że ten serial należy do tych, których widownia najbardziej się ukrywa.

Podobnie jak miłośnicy pewnej partii...

- Wielu ludzi nie przyznaje się do tego, że ogląda "Świat według Kiepskich". Sam znam jednego profesora, który właśnie do nich należy. Według mnie ten serial w specyficzny sposób opowiada o nas. Nie zrozumieją tego ci, dla których naturalnym miejscem jest kawka w Sheratonie. To oczywiste. Ale ci, którzy jeżdżą - jak ja - z teatrem po Polsce, i byli już w każdym większym i mniejszym mieście (z wyjątkiem Opola i Krakowa) wiedzą, że nie jest to tak odległe od rzeczywistości. Reasumując ta przygoda z Kiepskimi była dla mnie bardzo sympatyczna.

Jest pan pewnie często zapraszany do różnych programów...

- Raz byłem u Kuby Wojewódzkiego i się totalnie skompromitowałem, bo nie potrafiłem wydobyć z siebie słowa. No nie wiem, co się stało. Zatkało mnie. Nie chce się usprawiedliwiać, ale dobrze wypaść w takich programach, potrzebne są wrodzone cechy jak ironiczne podejście do rzeczy, umiejętność ciętej riposty. Z tym trzeba się urodzić. Próbowałem. Nie potrafię. Więc się nie pcham. Poza tym zawsze w końcu pada pytanie o dupy, więc co ja mam na to odpowiedzieć? Gdybym miał 20 lat, może bym jeszcze chciał na to odpowiedzieć. Ale teraz po co mi to?

Spotykamy się w warszawskiej kawiarni. Lubi pan życie kawiarniane?

- Jestem z czwartego pokolenia Warszawiakiem, i jeśli miałbym mieszkać gdzie indziej, to tylko na prawdziwej wsi, daleko od Warszawy. Mieszkam teraz w centrum, i czasami się tego wstydzę, bo przecież mógłbym sobie zrobić w domu kawę. Mam dobrą kawę. Przeczytałbym sobie gazetę. Ale nie, muszę wyjść do lokalu. No lubię to cholernie. Do knajpy Najsztuba na przykład lubię chodzić, bo dają tam pysznego mielonego, jak marzenie. Poza tym w takich miejscach odpowiada mi towarzystwo, które raczej nie jest ze stadionu Legii, lecz z biblioteki uniwersyteckiej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji