Artykuły

Szatan resetuje świat

Dziwne rekolekcje zafundował swojej publiczności Piotr Tomaszuk. Z pozoru rzecz wygląda zacnie. Siedzimy na dnie statku, gdzieś w ładowniach wysłużonej galery, kontemplując alegoryczny teatr, w którym - jak na paradzie - prezentują się ludzkie grzechy i cnoty, powabne pokusy, apokaliptyczne plagi, żywioły i figury biblijne. Występki są ohydne, cnoty atrakcyjne, a kary za grzechy - straszne. Wygląda na to, że jesteśmy w środku dobrze znanej przestrzeni moralitetu. Ale to tylko pozór. Im dłużej trwa podróż tym dziwnym statkiem, tym większa konsternacja wśród pasażerów. To, co zrazu wyglądało na wycieczkę stylowym wehikułem, z czasem okazuje się rejsem grozy.

"Statek błaznów" we Wrocławskim Teatrze Lalek powstał z inspiracji piętnastowiecznym zbiorem satyr Sebastiana Branta. Dzieło to, zatytułowane Okręt błaznów, doczekało się niedawno pierwszego polskiego przekładu pióra Andrzeja Lama. Poemat Branta to swoisty katalog człowieczych wad, słabości i grzechów, traktat o ułomności natury ludzkiej, i zarazem kunsztownie zrymowany wykład z chrześcijańskiej filozofii życia. Błazen znaczy tu tyle, co głupiec, czyli ten, kto lekceważy zasady wiary. Szukając sposobu na uteatralizowanie dzieła Branta, Tomaszuk sięgnął do konwencji hiszpańskich autos sacramentales - widowisk przygotowywanych na święto Bożego Ciała w czasach renesansu i baroku. Spektakle te, rozgrywane w bogatej oprawie, przekładające teologiczny dyskurs o tajemnicach Eucharystii na język alegorii i symboli, podobnie jak satyry Branta, wpisywały się w długą tradycję chrześcijańskiej sztuki dydaktycznej. Tomaszuk czerpie z niej pełnymi garściami, jednak stabilnie ustawiony kompas tej dydaktyki we wrocławskim przedstawieniu zaczyna mylnie wskazywać dane. Widz szybko traci orientację, kto tu dobry, kto zły, i kim jest ten, kto rozdaje karty w tej grze.

Bo pod przykrywką krotochwilnych zabaw błaznów i załogi statku toczy się gra o życie. Zrazu nie wiadomo, jakie zamiary ma stojący na czele załogi "kapitan Brant" i jego kompani, przedstawiający się jako Herkules, Papuga i Kataryna. Złowróżbnie brzmią pierwsze didaskalia sztuki, z których wynika, że dowodzący okrętem to "nowy pan" galerników. Nowy władca? Nowy Bóg? Szybko okazuje się, że ta władza jest blisko zbratana ze śmiercią.

Kapitan z załogą robią zakład o to, kto z pasażerów bardziej przekonująco odegra Siedem Grzechów Głównych. Zwycięzca ma zyskać tytuł króla błaznów i rządzić Wyspą Wieczystej Szczęśliwości, będącą celem podróży. Szaleńczy taniec błaznów staje się wyzywającą licytacją zła, której ochoczo sekunduje coraz bardziej podejrzana załoga statku. Orgiastyczne tańce i songi, zderzające dydaktyzm tekstów z wyuzdanym gestem, przekształcają się w transowe misterium, którym rządzi nie do końca zidentyfikowana siła. Ostatecznie zresztą wszyscy giną, próbując przedostać się na statek widmo, lustrzane odbicie płynącej galery, na którym gromada nieszczęśników spodziewa się znaleźć więcej złota, wolności i rozkoszy nieróbstwa. Kolejne konkurencje są nie mniej mordercze: błazny stają w szranki, odgrywając taniec wojny Czterech Żywiołów; Cztery Cnoty Kardynalne, rozbrajane są po kolei przez Pragnienie oraz Adama i Ewę, których kusi Rozkosz. Niezbyt przekonujący w swej grze zawodnicy giną po drodze, wyrzuceni przez załogę na Tratwę Szkieletów i Wyspę Syren. Tej dziwnej odysei galery, na której zgromadzono całe zło i wszystkie słabości rodzaju ludzkiego, towarzyszą kolejne przeistoczenia członków załogi, którzy zamieniają się w Czterech Jeźdźców Apokalipsy pod postaciami: Zarazy, Głodu, Wojny i Śmierci. Każdy z nich przewodzi jednej z błazeńskich konkurencji, stając się patronem nieuchronnej katastrofy. Alegoryczne wcielenia nadzorców galerników niewiele jednak mają wspólnego z wizją konnych heroldów zagłady z drzeworytów Dürera, to raczej groteskowe figury z makabrycznego teatrzyku: Wojna szczerzy zęby jako rozwiązła markietanka, a Głód jawi się w ciele ponętnej biseksy. Wszystko tu niby trwa na prawach żartu, nieprzystojnych wygłupów i bluźnierczej zabawy, a jednak wcale nie jest śmiesznie. Gdy spektakl zanadto znosi w stronę baśniowej feerii, pojawia się niepokój, prowokowany przez złowróżbną wesołość Kataryny (Grzegorz Mazoń), perwersyjny wdzięk Papugi (Patrycja Łacina) i posępny chłód kapitana (Tomasz Maśląkowski).

Spektakl Tomaszuka jest opowieścią symboliczną, pełną odniesień mitologicznych i biblijnych. Scenograf, Paweł Dobrzycki, nie próbował jednak rekonstruować ikonologii z czasów Branta. Postaci alegorycznych nie obciąża tu inwentarz skomplikowanych atrybutów. Zarówno bohaterów błazeńskiej gry, jak i symboliczne funkcje członków załogi opisuje w skrócie dosadny znak lub mięsisty konkret. Grzeszny Brak Umiaru paraduje tu w olśniewającej zbroi z obnażonym biustem, podtrzymywanym przez lubieżną dłoń, Kataryna rej wodzi tańcom z waltornią na plecach, zaś Herkules w hełmie i skórzanym płaszczu wojskowego fasonu zabawia się żywą myszą. Dobrzycki wyznał, że inspirowały go rysunki Giovanniego Domenica Tiepola, weneckiego ilustratora przygód Pulcinelli, ale to pewna, że jeśli nawet figury te zawdzięczają coś postaciom komedii dell'arte, to rządzi nimi ponury świat groteski blisko spokrewniony z wyobraźnią i czarnym humorem Michela de Ghelderode'a. Posępne odcienie rdzy i zmatowiałej miedzi, dominujące w obrazie scenicznym, przywodzą na myśl przerażającą, apokaliptyczną wstęgę nieba w tle Ogrodu rozkoszy Boscha. Ta czerwień, złowrogo pulsująca w scenach tańca, rozstępuje się przed chłodnym błękitem, gdy statek mijają kolejne widma śmierci.

Inaczej niż w hiszpańskim moralitecie, przedwieczny chaos, symbolizowany przez walkę czterech żywiołów, nie zostanie tu poskromiony przez Moc, Mądrość i Miłość, by służyć ludzkości w idealnej harmonii, nie pojawi się też światło Łaski, by wydobyć człowieka z odmętów upadku. Żywioł błazeński rozsadza uporządkowany świat pojęć auto sacramental. Błazen jest tu everymanem w czapce z oślimi uszami, ale też i tym, kto gra, przywdziewając maskę. Być może realizuje się w niej karnawałowy paradoks: zakładamy maskę, by odsłonić swoje wnętrze. Ten ktoś Inny w istocie odzwierciedla nasze ukryte "ja". Więc może maska jest zawoalowanym gestem szczerości. A może - jak chciał Foucault - błazny to szaleńcy, widzący jaśniej niż inni i skrywający samowiedzę, nietolerowaną przez ogół? Nie tłumaczy to jednak w pełni, dlaczego galernicy biorą udział w morderczych zawodach, zaaranżowanych przez załogę statku, choć nie ma wątpliwości, że to wyścig ku samounicestwieniu. Tomaszukm przedstawiając błazeńskie harce, chce podsunąć lustro swojej publiczności. Na tym statku, na którym oglądamy ludzkość w obłędzie, to świat jest teatrem, w którym nic już nie jest na serio i nic nie jest naprawdę. Życie ludzkie, pozbawione trwałych fundamentów, staje się bezładnym dryfem. Jest jasne, że ta galera nigdy nie dopłynie do Itaki, ponieważ busolę wyrzucono za burtę. Człowiek, który sam dla siebie stał się sędzią i prawodawcą, jest zakładnikiem własnej wolności. To, co w czasach Branta było światem na opak, dziś jest normą. Wszystko stanęło na głowie.

Mam wrażenie, że przeprowadzając błazeńską dywersję w ramach historycznej konwencji pobożnych widowisk Tomaszuk, formułuje również akt oskarżenia wobec współczesnej kultury, a w szczególności - teatru, który zapomniał o swoich powinnościach i uchylił się od najważniejszych pytań, nie mówiąc już o odwadze dawania odpowiedzi. Jest równie nieważki i pozbawiony ciężaru jak ów statek, na którym trwa ekstatyczna zabawa, choć za burtą majaczą kolejne widma zagłady.

Zło ma w tym spektaklu bardzo konkretną twarz, objawia się osobowo i cieleśnie. Gdy kapitan statku przybywa na szkielecie konia jako Czwarty Jeździec Apokalipsy, zwiastujący kres wszystkiego, gdy taniec miłości Pierwszych Rodziców przeradza się w taniec śmierci, gdy Śmierć wieszczy koniec rodzaju ludzkiego, złorzecząc potomstwu Adama - nie ma już wątpliwości, kim jest ten, kto prowadzi statek ku ostatecznej katastrofie. To ktoś, kto ma ambicje stworzenia świata na nowo, lecz wcześniej chce zniszczyć Stwórcę, mierząc w jego dzieło, czyli w człowieka. "Jam częścią tej siły, co niewoli pragnąc, wiecznie czyni wolność" - powiada o sobie, ironicznie przywołując frazę z "Fausta". To Szatan, ów "nowy pan" galerników, ukryty pod imieniem "kapitana Branta". Na końcu rejsu zapowiada przybicie do brzegu i nowy początek. Właśnie zresetował stary świat i rozpłynął się w przestworzach, zabierając ze sobą Adama i Ewę. Lepiej nie myśleć, co będzie dalej.

Jolanta Kowalska - absolwentka Wydziału Wiedzy o Teatrze warszawskiej PWST; pracuje we wrocławskim ośrodku TVP. Autorka książki "Kazimierz Junosza-Stępowski" (2000).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji