Artykuły

Superturandot

"Turandot" w reż. Michała Znanieckiego w Operze Wrocławskiej. Pisze Lech Koziński w Ruchu Muzycznym.

Olbrzymią przestrzeń wrocławskiego Stadionu Olimpijskiego zamyka wielki, surowy prostokątny budynek. Po obu jego stronach stoją niewielkie wieże. Bliżej widowni, w centrum sceny, widać fragment muru z bramą; wszystkie elementy połączono spiralnymi drogami-pochylniami, które są częściami muru, kamienną przestrzenią bez życia. Dach głównej budowli i miejsca przy drogach opanowały

martwe postacie z gliny, przypominające armię terakotowych żołnierzy (w pierwszym akcie wyjdą spomiędzy nich wyglądający tak samo statyści i tancerze, poruszając się "nieludzkim" łamanym krokiem, co robi duże wrażenie). "Mandaryn, Cesarz czy sama Księżniczka są częścią kamiennej konstrukcji tego miasta. Wystają tylko głowy" - jesteśmy, jak chce reżyser, w centrum "niezwykłego miasta, w którym nie odróżniamy duchów

od skamieniałych wojowników, a cały ten pejzaż ma wymiar wielkiej metafory ludzkich uczuć i emocji. Dyktatura Turandot wyssała z mieszkańców tego teatralnego Pekinu resztki wiary i miłości, resztki kolorów i marzeń. Każdy, kto dotknął księżniczki, skamienieje, jeśli nie odgadnie zagadek. Każdy, kto na nią spojrzy, straci limfę witalną. Każdy, kto jej pożąda, stanie się bezwartościowy i bezlitosny".

Bardzo interesujący pomysł, dzięki któremu zdarto z Pekinu Pucciniego tak lubiane przez inscenizatorów chińsko-cepeliowskie opakowanie. Mam jednak paskudny zwyczaj czytać wyznania reżysera po obejrzeniu spektaklu i Stadion Olimpijski opuszczałem w przeświadczeniu, że powstało przedstawienie o niczym.

Na początku spektaklu w perspektywie drogi pojawia się sylwetka człowieka w rozwianej niebieskiej szacie: biegnie, przewraca się, podnosi, a gdy w końcu próbuje wdrapać się na bramę, dopadają go strażnicy, niezbyt się przy tym spiesząc. Wówczas słychać pierwsze takty opery. Wyrywający się oprawcom bohater, bity i sponiewierany, po kolejnej nieudanej ucieczce okazuje się nieszczęsnym Księciem Perskim, który w dotychczasowych inscenizacjach Turandot na śmierć szedł z godnością. Nie byłoby w tej zmianie nic szczególnie niezręcznego, gdyby nie oryginalny tekst opery: słowa chóru bez cienia ironii wyrażają podziw dla postawy skazańca, dlatego łaknąca krwawej rozrywki tłuszcza ostatecznie błaga Turandot o łaskę dla niego. W wersji Znanieckiego sytuacja jest co prawda jasna dla widza, ale dla słuchacza - bezsensowna. Na szczęście nie przyszliśmy na Stadion Olimpijski, by wsłuchiwać się w sens włoskiego tekstu. Reżyser nie stara się więc zadośćuczynić krwawym instynktom publiczności, i nie każe ucinać głowy bohaterowi - Książę ginie w przepaści gdzieś w głębi sceny. Mnie udało się spostrzec to wydarzenie przypadkiem, gdy na chwilę odwróciłem wzrok od telebimu, na którym pokazywano zbliżenie sytuacji, rozgrywającej się w tym samym czasie w innym kącie sceny.

Mógłbym wymienić jeszcze kilka zdarzeń dziwnych i zastanawiających: księżyc wschodzący w pierwszym akcie rozpada się nagle na tuzin ulatujących baloników (pewnie to coś symbolizuje, ale nie wiem, co). W trawie rozbłyskuje nagle wężowy splot niebieskich świateł. W scenie zagadek na scenę wtaczają się trzy olbrzymie ażurowe kule, na których wiją się kolorowe postacie o obłych kształtach - w chwili, gdy Kalaf odpowiada na pytania, oświetlający kulę blask gaśnie i szare sylwetki niczym robaki bez życia spadają na ziemię. Efekt plastyczny jest ładny i jako znak w przestrzeni symbolicznej całkowicie do przyjęcia, ale jako znak w przestrzeni realnej - niezupełnie.

Finał: wybuchają barwne fajerwerki, na scenę wybiegają postacie w czerwonych szatach tybetańskich mnichów, a wśród ogólnej radości popolo di Pekino martwi Timur i Liu powstają z proscenium, by w serdecznym uścisku wystąpić do oklasków. Magia teatru.

Jak więc siły inscenizatora mają się do zamiarów, które zacytowałem z programu do spektaklu? Mówiąc oględnie, nie odpowiadająim w pełni. Myślę, że zawiniła przestrzeń, a nieczytelność sytuacji scenicznych-bez znajomości reżyserskiej egzegezy -jest wynikiem konieczności zagospodarowania oddanych do dyspozycji 30 tysięcy metrów kwadratowych i w miarę precyzyjnego poprowadzenia akcji. Publiczność nie może się przecież nudzić ani przez moment, co więcej, nie wolno jej pozwolić na chwilę skupienia - zajęta balonikami, światłem w trawie i fajerwerkami nie będzie rozczarowana. Niektóre pomysły najwyraźniej wzięły się z reżyserskiej desperacji - wprowadzenie na scenę tancerzy z Kieleckiego Teatru Tańca było mnożeniem bytów nieistotnych dla idei spektaklu, koniecznych dla zapełnienia pustki.

Takie są jednak superprodukcje. Zarzucanie Michałowi Znanieckiemu, że zrobił spektakl zły, chyba mija się z celem. Ten typ inscenizacji rządzi się swoimi prawami, które albo trzeba zaakceptować, godząc się z ich myślowymi mieliznami, albo pryncypialnie odrzucić. Chiński reżyser Zhang Yimou zrealizował dwa ogromne spektakle plenerowe w Pekinie: w Zakazanym Mieście i (w ubiegłym roku) na Stadionie Olimpijskim. Przy tej drugiej produkcji borykał się z podobnymi problemami, co Znaniecki we Wrocławiu, acz w nieco większej skali. Przestrzeń stadionu nie pozwala na subtelność, cieniowanie. Telebimy zamiast pokazywać to, co najbardziej istotne, wprowadzająjeszcze większy szum informacyjny. Jeśli jednak zgodzimy się, że przyszliśmy tu wyłącznie dla rozrywki, nie będziemy rozczarowani. A jeżeli przed rozpoczęciem przedstawienia znajdziemy chwilę, by przeczytać, że węże niebieskiego światła w trawie wyobrażają naczynia krwionośne tytułowej bohaterki (która - przypominam - jest częścią kamiennej konstrukcji miasta), a po samobójczej śmierci Liu w Pekinie wybucha rewolucja (Tybetańczycy i fajerwerki), to tym lepiej.

Teraz bez ironii. Interesujący reżysersko i scenograficznie pomysł Znanieckiego uległ zamazaniu przez nieczytelne graffiti. Szkoda, bo po oczyszczeniu z niepotrzebnych ozdobników, ze zmodyfikowanymi dekoracjami w zwykłej przestrzeni teatralnej, miałby szanse przekazać coś interesującego. Ciekawość bierze: co?

Muzyczna strona spektaklu jest -jak niemal zawsze w Operze Wrocławskiej - na wysokim poziomie. Świetnie gra orkiestra, przygotowana przez Tomasza Szredera. Bardzo dobrym w tych warunkach pomysłem było umieszczenie chóru za sceną, razem z instrumentalistami - bliskość dyrygenta zapewniła precyzyjne wejścia. Solistami uważnie kierował asystent dyrygenta Bassem Akiki, co pozwoliło uniknąć na przykład alea-torycznych niemal efektów w scenie Mandarynów z drugiego aktu, przed czym nie uchronili się wykonawcy wspomnianego wyżej przedstawienia w reżyserii Zhanga Yimou.

Z pełnym uznaniem wspominam o wszystkich bez wyjątku polskich wykonawcach premiery 18 czerwca: Anna Lichorowicz (Liu) i Wojciech Smiłek (Timur) śpiewali ładnymi i dobrze prowadzonymi głosami (choć odtwórczyni roli Liu sugerowałbym "ocieplenie" barwy głosu w tej akurat partii). Świetni byli trzej urzędnicy Ping, Pong i Pang (Wojciech Dyngosz, Andrzej Kalinin i Aleksander Zuchowicz), z przyjemnością słuchałem też głosów Mandaryna (Jarosław Bodakowski) oraz Cesarza (Rafał Majzner).

Mniejsze wrażenie zrobili na mnie główni bohaterowie. Gwiazda spektaklu, węgierska śpiewaczka Georgina Lukacs (Turandot) śpiewa podobnie jak inna Węgierka, przed laty występująca często w tej partii - sławna Eva Marton. I jest na najlepszej drodze, by rozwibrować sobie głos w podobny sposób. Luis Chapa, Meksykanin robiący od niedawna karierę w Europie, dysponuje głosem niezbyt uporządkowanym, o barwie niewyrównanej, choć ładnej. Potrafi skupić dźwięk, czego dowodem "Nessun dorma", jednak dba często o ekspresję kosztem emisji głosu. Zarzuty stawiam dość ostrożnie, bo w tej inscenizacji śpiewacy używają mikroportów umieszczonych na wysokości policzka - to niewdzięczne, lecz niezbędne w tych warunkach urządzenie bezlitośnie wzmacnia wibracje głosu, a więc potęgując dźwięk, zafałszowuje jego istotne cechy. Ale w przestrzeni wrocławskiego Stadionu Olimpijskiego bez elektronicznych gadżetów chyba nie poradziłby sobie nawet Francesco Tamagno. I tu powraca sprawa inscenizacji.

"Zagadki są trzy, a śmierć jedna". Smutno mi, bo - mając w perspektywie nieuchronny kres -z inscenizacji Michała Znanieckiego dowiaduję się, że zagadek jest jednak znacznie więcej, a są wśród nich i takie, do których rozwiązania nie pomoże nawet reżyserska egzegeza. Baloniki zamiast księżyca?!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji