Artykuły

Dramat odrzuconej kochanki

"Halka" w reż. Eweliny Pietrowiak w Operze Bałtyckiej w Gdańsku. Pisze Daniel Cichy w Teatrze.

Niebezpieczne to dzieło. Uznane za pierwszą operę narodową, modelowo polskie - muzycznie odwołujące się do rodzimego folkloru, w warstwie literackiej sięgające do ludowej opowieści - obciążone jest wieloletnim grzechem scenograficznej cepeliady. Od czasu prapremiery wileńskiej w 1848 roku - i warszawskiej dekadę później - "Halka" Stanisława Moniuszki doczekała się licznych nieudanych wystawień, które złożyły się na niechlubną tradycję powielania inscenizacyjnego kiczu. Przez lata była ponadto narzędziem patriotycznej propagandy. Kolejne pokolenia Polaków prowadzono więc na kiepsko zrealizowane spektakle, co zazwyczaj skutkowało trwałym urazem wobec sztuki operowej.

Wyrządzono więc tej wspaniałej przecież partyturze wielką szkodę. Nie mówiąc o tym, że uporczywe czytanie kompozycji przez lokalne uwarunkowania - jak również brak sensownej promocji opery na świecie - uniemożliwił Moniuszkowskiej muzyce międzynarodową karierę. Jest to o tyle niezrozumiałe, że operowa twórczość Dvořáka, Smetany, Janáčka czy kompozytorów rosyjskich, niewolna przecież od narodowych elementów, jest obecna na światowych scenach. A "Halka" nie tylko muzycznie im dorównuje, a nawet miejscami przewyższa, ale zawiera w sobie - iście operowy i uniwersalny - dramat tytułowej bohaterki. Czy w obliczu tych trudności - wpisanej w "Halkę" genetycznej skazy, utrwalonych o dziele negatywnych opinii - można bez obaw podjąć się jej reinterpretacji? Ciekawej, odkrywczej, aktualnej i pozbawionej kompleksów?

Dość udaną próbę odbrązowienia "Halki" podjął kilka lat temu na deskach Opery Wrocławskiej Laco Adamik. Realizacja, głośno oprotestowana przez purystyczną publiczność, w warstwie wizualnej oddalała się od przaśnej góralszczyzny, z rewolucyjnym zacięciem rewidowała kontekst, przeczyła potocznym skojarzeniom widzów, chociaż trudno było się oprzeć wrażeniu, że zmiany zatrzymały się na poziomie zewnętrznych atrybutów, a mniej dotykały postaci i ich historii.

Inną drogę obrała Ewelina Pietrowiak, która w gdańskiej Operze Bałtyckiej zaproponowała własne spojrzenie na "Halkę". W koncepcji młodej reżyserki - która, aby lepiej zrozumieć anatomię operowego gatunku, rozpoczęła nawet studia wokalne - czas i miejsce akcji uległy zmianie. Reżyserka przeniosła akcję opery do lat trzydziestych ubiegłego wieku, co pozwoliło zachować rys konfliktu między szlachtą a chłopami. To przecież ostatni moment w historii Polski, kiedy szczeliny między społecznymi warstwami jeszcze były widoczne, a mezalians potępiany. Nie uwspółcześniała zatem dzieła na siłę, a rozgrywając dwa pierwsze akty w Adrii, legendarnym lokalu warszawskim otwartym w 1931 roku, i ubierając śpiewaków w stroje z epoki, pozwoliła widzowi złapać nieco oddechu. Ponadto artystka uważnie wysłuchała muzyki, ze zrozumieniem przeczytała libretto i skoncentrowała się na głównej postaci, ukazując jej tragedię - co było także zamysłem samego Moniuszki - a mniej zajmując się motywami zdrady Janusza czy źródłem nazbyt szlachetnego uczucia Jontka.

W przedstawieniu nie znajdziemy więc nowych treści, lecz pogłębienie już znanych, nie będziemy świadkami inscenizacyjnej rewolucji, a jedynie reżyserskiej i scenograficznej konsekwencji oraz klarowności. Pietrowiak nie szuka nowych znaczeń, niewiele zmienia w treści, nie traktuje partytury jako pretekstu dla snucia własnej historii. Raczej z szacunkiem odnosi się do dzieła, zachowując elementy, które publiczność w "Halce" ceni, ale zarazem nie uwypuklając ich zanadto. Nie oznacza to wszakże, że realizacja Pietrowiak wolna jest od wad; a i strona muzyczna dzieła ma wiele słabych punktów.

Po wybrzmieniu uwertury widać skąpany w delikatnym różowym świetle schludnie urządzony lokal z paroma stolikami, ławkami, dobrze wyposażonym barem. Ściany tworzą geometryczne figury, które wraz z neonem odwołują się do sztuki modernistycznej. Zaręczynowe przyjęcie trwa w najlepsze. Męskie grono towarzyszy Janusza (Grzegorz Pazik) pysznie bawi się pod wodzą dumnego Stolnika (Piotr Nowacki). On sam, spóźniony, w pilotce i skórzanej kurtce, wpada w ostatniej chwili i próbuje udobruchać naburmuszoną Zofię. Biesiadę przerywa melancholijny zaśpiew "Halki" (Ewelina Wojciechowska), która zwiedziona kolejną obietnicą Janusza, oddala się za miasto. Kiedy przychodzi czas na mazura, biesiadnicy dopingują uczestników tanecznego turnieju. To akurat zabieg wymuszony, choć choreografia Romana Komassy nawiązuje do tradycyjnych polskich tańców.

W akcie drugim przenosimy się do kawiarnianego ogródka. Kilka drzewek ustawionych w linii prostej nasuwa skojarzenie z warszawską inscenizacją Don Giovanniego Mariusza Trelińskiego, co jest być może o tyle nieprzypadkowe, że Ewelina Pietrowiak na początku kariery terminowała u tego reżysera. Bliżej poznajemy Halkę i jej smutną historię miłosnego zawodu, Jontka (Marek Szymański) w owczym kubraczku, który chce odzyskać ukochaną, wreszcie zmieszanego Janusza, pragnącego odprawić dziewczynę.

Akt trzeci reżyserka, która jest także autorką scenografii, umieściła na werandzie góralskiej gospody, z której rozpościera się widok na ośnieżone Tatry. Barwny tłum plotkuje, bawi się, tańczy, a dzieci zajadają się lodami. Tragiczne wydarzenia aktu finalnego rozgrywają się w drewnianym kościele. Przestrzeń została zakomponowana pomysłowo, prostymi i funkcjonalnymi elementami. Scenografia nie oddaje przy tym drobiazgowo ani miejskiej kawiarni, ani góralskiej wioski. Operuje symbolami, jednoznacznie przy tym sugerując znaczenia.

Klarowność jest również atutem akcji dramatycznej. Główne postaci są prowadzone starannie, oddają z pietyzmem wielobarwną paletę emocji. Najważniejsza jednak dla reżyserki jest postać tytułowa i jej tragedia. Przedstawienie traktuje o nakładających się na siebie dwóch miłosnych trójkątach, oglądanych z perspektywy nieszczęśliwej Halki. Pierwszy z nich tworzą: Halka, Janusz i Jontek, drugi - Halka, Janusz i Zofia. Przedmiotem analizy Pietrowiak stają się kolejno: miłość niemożliwa, emocjonalne szaleństwo, gorycz odrzucenia, zemsta zamieniona raptem na wybaczenie, wreszcie - wobec braku nadziei na spełnienie - podjęcie kroku ostatecznego. W tle pozostają beznadziejna walka Jontka o uczucia Halki i rozterki Janusza, który z pobudek pragmatycznych woli związać się z Zofią - tu jednak postacią dość papierową i wyraźnie ustawioną na dalszym planie.

Są w inscenizacji gdańskiej dwa dramatyczne momenty, które nie dają widzowi spokoju, rozegrane prawdziwie i przejmująco. Wyśmienicie podkreślają one główną ideę Pietrowiak, a na widza działają tym silniej, że podbarwione są pełną ekspresji interpretacją muzyczną. Pierwszym jest dramatyczne wyznanie Halki w akcie drugim, że Janusz jest ojcem jej dziecka. Pełne nadziei, ale nade wszystko rozpaczy, głównie z powodu odtrącenia, którego brutalnym świadectwem będzie pogardliwy gest wygnania, kierowany w stronę góralki przez bawiące się w Adrii towarzystwo. Halka kolejny raz doświadcza społecznej infamii w akcie trzecim, gdy wkracza w grono zebranych mieszkańców z dziecięcym wózkiem - początkowo dumna, później skulona, klęcząca na ziemi jak ewangeliczna jawnogrzesznica.

Drugim wzruszającym momentem jest finał opery, w którym wyrafinowane pod względem odmalowania skrajnie odmiennych uczuć: recytatyw, arioso i kantylenowe westchnienie Halki kontrapunktowane są skupionym brzmieniem chóralnych pieśni w kościele. Wstrząsającą projekcję wideo, na której Halka rzuca się ze skały, uzupełnia ponury obraz Janusza padającego w kościele na kolana.

Kłopot tylko w tym, że mistrzowsko zrealizowane punkty węzłowe nie są należycie dramaturgicznie przygotowane, a pomiędzy nimi wyczuwa się letniość scenicznej akcji. Narracja początku opery razi sztucznością, a elegancka przestrzeń, niewątpliwie ciesząca oko, przy nazbyt skonwencjonalizowanych zachowaniach śpiewaków, daje wrażenie zbyt wyestetyzowanej. Plastikowi bohaterowie obrastają mięśniami, ukazując emocje, dopiero pod koniec aktu drugiego. Między kochankami zaczyna iskrzyć, namiętności biorą górę, przeżycia stają się autentyczne i przekonujące.

Podobnie jest z finałem. Akt trzeci, który zwykle przybiera kształt pochwały góralszczyzny, w zamyśle Pietrowiak stał się tylko zadośćuczynieniem przyzwyczajeniom operowej publiczności. Wyjątkiem jest wyraziście poprowadzona postać Halki. Tańce góralskie ozdabiające tok narracji mogły się podobać, ale akcja nabiera tempa dopiero w ostatnich minutach przedstawienia.

Żałować więc trzeba, że osiągnięcie obu wierzchołków dramaturgicznej akcji nie zostało lepiej zaplanowane. To wada gdańskiego spektaklu, grzech, który Pietrowiak popełniła również w pamiętnej inscenizacji Jutra Tadeusza Bairda we Wrocławiu - swoim operowym debiucie. Tam scena gwałtu na Jessice spadała na widza niespodzianie, choć muzycznie jest ona dobrze przygotowana.

Mimo tego uchybienia siła przedstawienia jest ogromna. Atutem pozostaje znakomita gra aktorska Eweliny Wojciechowskiej. Wprawdzie można mieć dużo zastrzeżeń do jej kunsztu wokalnego, głos był często niewyrównany, bywały frazy piękne, ale też fragmenty zupełnie dramaturgicznie nieuzasadnione, muzycznie jałowe, nie mówiąc o skandalicznej wręcz dykcji, ale jej kreacja, bez emfatycznych naleciałości, w środkach skromna, a jednocześnie ekspresyjnie wyrazista, w zadziwiający sposób przykryła wokalne niedostatki. To Wojciechowska niosła ciężar przedstawienia i - co ważne - czyniła to bez wysiłku, naturalnie.

Pod względem muzycznym lepszy był Marek Szymański w partii Jontka, choć i jemu można zarzucić operowanie zbyt płaską dynamiką, z rzadkimi chwilami forte, brzmiącymi jednak forsownie i brzydko. Na dodatek w arii Szumią jodły większość dźwięków intonował za nisko. Grzegorz Pazik z kolei realizował partię Janusza często bez wyrazu, ale przynajmniej jego głos brzmiał zadowalająco. Tego niestety nie można powiedzieć o Piotrze Nowackim jako Stolniku - trudno było się oprzeć wrażeniu, że każdy dźwięk śpiewany jest inną emisją. Trzeba jeszcze wspomnieć o chórze, który wprawdzie w akcie finałowym wypadł przyzwoicie, ale w akcie pierwszym i trzecim z trudem koordynował metryczny puls z orkiestrą.

Całość muzycznie prowadził Andrzej Straszyński. Wytrawny kapelmistrz nadał dziełu spójny kształt. Dramaturgicznie ustawił akcenty w odpowiednich miejscach, podkreślając wagę wydarzeń aktu drugiego i czwartego, słusznie dobrał dość szybkie tempa, wymógł także na muzykach odpowiednią dawkę wrażliwości muzycznej. Najsłabiej wypadła uwertura - słychać było sporo nierówności, szczególnie w żwawszej jej części, a także dużo intonacyjnych niedociągnięć. Jednak w kolejnych aktach orkiestra - mimo braku szlachetności brzmienia - grała coraz lepiej.

Ewelina Pietrowiak z rozmysłem wkracza na operową scenę. Na deskach Teatru Wielkiego w Łodzi powtórzyła wrocławską inscenizację "Jutra" Bairda. W maju dla Wrocławian przygotuje prapremierę opery "Matka czarnoskrzydłych snów" Hanny Kulenty. Obok Barbary Wysockiej jawi się dziś jako reżyserka, która znakomicie wyczuwa skomplikowaną naturę opery. Obie artystki, muzycznie wykształcone, do partytury podchodzą z dźwiękową uwagą, ale także z teatralną wrażliwością. To dobry znak dla rodzimej reżyserii operowej.

Daniel Cichy - krytyk teatralny i operowy. Publikuje m.in. w "Tygodniku Powszechnym" i "Didaskaliach".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji