Artykuły

Na peryferiach ciekawiej

IV edycja Międzynarodowego Festiwalu Teatru Lalek i Animacji Filmowych dla Dorosłych "Lalka też człowiek" w Warszawie; IV edycja Międzynarodowego Festiwalu Miniatur Lalkowych ANIMO. Pisze Konrad Szczebiot w Teatrze.

W drugiej połowie października odbyły się w Warszawie i Kwidzynie dwa, niewielkie i mało znane, lecz pod wieloma względami unikalne, festiwale. Obydwa gościły na swoich scenach teatry lalek. Ten kwidzyński postawił na zespoły nieduże, nieformalne, często wręcz rodzinne. Warszawski miał za zadanie przekonać widzów, że lalki są również dla dorosłych.

Oba festiwale łączy dość szeroka unia personalna, przede wszystkim jednak peryferyjność. Powiedzmy od razu - niezasłużona. Prezentowany na obu festiwalach typ teatru (w zależności od kontekstu nazywany teatrem lalek, formy czy animacji) wydaje się dziś dużo ciekawszy, bardziej odważny i twórczy niż tak zwany teatralny mainstream. Tym dziwniejsze jest powszechne i wciąż pokutujące przekonanie, że spektakle teatru lalek stanowią jedynie błahą i infantylną rozrywkę dla dzieci. Drugi rok z rzędu festiwal "Lalka też człowiek" był nie tylko przeglądem "lalek dla dorosłych", lecz również, za sprawą współpracy z warszawskim kinem Luna, festiwalem filmowej animacji. Szczęśliwy to pomysł, by teatr lalek prezentować wspólnie z korzystającym z pełni dobrodziejstw emancypacji "dorosłym" nurtem filmowej animacji.

"Lalka też człowiek" ma charakter konkursowy. Podczas tegorocznej edycji przyznano aż trzynaście regulaminowych i poza-regulaminowych nagród (co przy jedenastu konkursowych przedstawieniach stanowi liczbę imponującą). Byłoby czynnością jałową opisywanie w tak krótkim tekście wszystkich wyróżnionych spektakli. Dlatego skupię się na dwóch najważniejszych -Spleenie Figurentheater Wilde&Vogel (Grand Prix, nagroda stówa za pointę" przyznawana przez studentów Wydziału Wiedzy o Teatrze warszawskiej AT oraz nagroda "Cudnej Chwili" nadawana "za piękny moment animacji") i Skrawkach Teatru Malabar Hotel (nagroda "Za Wyrażenie Lalką Teatru" oraz nagroda "Za Wyrażenie Lalką Życia" przyznana Agnieszce Makowskiej jako najlepszej aktorce festiwalu). Za sprawą tych przedstawień bank nagród IV Międzynarodowego Festiwalu Teatru Lalek i Animacji Filmowej dla Dorosłych "Lalka też człowiek" rozbił Michael Vogel wraz z uczniami.

Skrawki z Shakespeare'a

Otello w adaptacji Marcina Bartnikowskiego jest czarno-biały. W scenografii, kostiumach, rozpięciu między światłem i ciemnością, a nawet moralnej ocenie czynów i charakterów scenicznych postaci.Tylko w kąciku ust teatralnej maski lub drobnej myśli, czy w słowie któregoś z bohaterów majaczy stróżka krwistej czerwieni... Brak w Skrawkach najbardziej jaskrawej w Szekspirowskim dramacie antynomii - "czarnego barana trykającego białą owieczkę". Owieczka, owszem, pozostaje biała, ale bielą ślubnej sukni, w której zostaje zamordowana, bielą gorsetu ujarzmiającego jej ciało, symbolizującego czystość i stałość jej charakteru. Otello, grany przez Marcina Bikowskiego, ma w swoich rysach coś z Maura, posiada nawet w oczach ową pierwotną, barbarzyńską iskrę, która w końcu doprowadzi go do wybuchu. Jednak trudno się w nim dopatrzeć choćby cienia murzyńskości. W ten sposób Marcin Bartnikow-ski dorzucił swoje trzy grosze do odwiecznego sporu Szekspirologów - Otello, Maur to czy Murzyn?

Opowiedzenie się po stronie Maura łagodzi nieco założycielski dla dramatu Shakespeare'a mezalians. To z kolei wymaga przemyślanej i daleko idącej adaptacji. Desdemona poddana przez Bartnikowskiego "obróbce ze skrawaniem" jest posągowa i wyniosła, emanuje spokojem i jakąś nieludzką pewnością swojego działania. Jej wizytówką jest odsuwający prawą nogę ruch baletnicy, znajdujący swoją kontynuację w energicznym starciu szminki z ust. Romans z Otellein jest pełen pożądania. Spala ogniem jej rudych włosów. Otello i Des-demona są jak zwierzęta. Umizgując się do siebie, przypominają ptaki opętane drapieżnym, godowym tańcem. Spełniając się w alkowie, zatracają się w szaleńczym końskim galopie. Każda z postaci Skrawków została ograniczona do jednego charakteryzującego ruchu, do jednej myśli ukierunkowującej wszystkie działania. Otello, Kasjo, Rodrygo, Desdemona, Emilia, Bianka, w dramacie tak ludzcy w każdym swym działaniu, w Skrawkach stają się krystaliczną esencją tragiczności. I tylko Jago, za cenę niesamowitego wysiłku aktorskiego Agnieszki Makowskiej, zachował większość swego podłego człowieczeństwa.

Minimum oryginalnej treści dramatu wystarczyło Marcinowi Bartnikowskiemu, by, zachowując sens Otella jako całości, stworzyć opowieść własną, wyrosłą ze współczesnej estetyki i wrażliwości. W niespełna godzinnym przedstawieniu z pięciu opasłych aktów Szekspirowskiego dramatu pozostały tylko skrawki -- rozmów, zdarzeń, monologów. Skrawki tym mniejsze, że uzupełnione groteskowymi i krwawymi opowieściami o seksualnych traumach z dzieciństwa wszystkich pojawiających się w przedstawieniu postaci. Większość wyrosłych z systemu Konstantego Stanisławskiego szkół pracy aktorskiej sugeruje, by budując sceniczną postać, tworzyć jej wewnętrzne monologi. Marcin Bartnikowski zdecydował się je ujawnić przed publicznością, włączając w tok swojego przedstawienia. Autorytet doktora Freuda sprawia, że stają się one kolejnym potwierdzeniem całkowitego podporządkowania kolei życia scenicznych postaci tragicznemu przeznaczeniu.

W lustrzanej ścianie przesłaniającej większość horyzontu sceny, na drugim planie, tuż za obrońcami cypryjskiego garnizonu, odbijają się twarze publiczności. "O kogo się trwożycie?" - chciałoby się zapytać, parafrazując Gogola. "O samych siebie się trwożycie i nad samymi sobą się litujecie" - zdaje się odpowiadać reżyser.

Cały ten spleen

Czy spektakl zatytułowany Spleen mógł nie rozpocząć się od wniesienia na scenę butelki absyntu? W przedstawieniu Figurentheater Wilde&Vogel tym symbolicznym gestem Michael Vogel ożywia sceniczny świat zasiedlony przez pokraczne żaby, mające w sobie coś z kozła karłowate diabły, wyschnięte, prawie nagie kobiece korpusy czy zastygłe w melancholijnym stuporze twarze paryskich kurtyzan. Ubrany w dziurawe spodnie i marynarkę wnika następnie w tę dekadencką przestrzeń, by, z niesłychaną czułością i delikatnością, rozpocząć lalkarski taniec ze swą szkaradną menażerią.

Publiczność bawi się wspaniale, oglądając - utopione w groteskowo-onirycznym sosie - animacyjne akrobacje Vogla. Śmierć rzewnie gra na skrzypcach słynną miłosną serenadę Franciszka Schuberta, żaba "tańczy do księżyca", śpiewając Dunt Elvisa Presleya, inna, z piórami tam, gdzie powinna je mieć każda tancerka z Folies Bergere, wykonuje wyuzdanego kankana... Tym sposobem większość widzów wpada w pułapkę najbardziej eksponowanej, straceń-czo-śmiesznej strony przedstawienia. Rechocząc z długonogiej żaby, tańczącej w takt obracającego się przed nią, niczym gramofonowa płyta, ukwieconego liścia wodnej lilii, widzowie nie zauważają, że w tym samym czasie z teatralnych głośników płynie opis brutalnej, krwawej walki dwóch kilkuletnich braci o nędzny kawałek chleba. Nic jest temu winna bariera językowa (choć słowna warstwa spektaklu, w oryginale niemiecka, polskiej publiczności prezentowana jest w języku angielskim). To celowy reżyserski zabieg, obnażający naszą podatność na blichtr i powierzchowne widzenie świata.

Spleen rozgrywa się na trzech równoległych płaszczyznach. Lalki animowane przez Vogla, muzyka wykonywana na żywo przez Charlotte Wilde oraz siedem wybrzmiewających z offu poematów prozą Charles'a Baudelaire'a (pochodzących ze zbioru Paryski spleen) tworzą trzy odrębne opowieści, które nie zawsze splatają się w jeden wspólny przekaz. Szczególnie owe dosłowne cytaty z Baudelaire'a, wypowiadane w dość monotonny sposób przez niewinne dziecięce głosy, usuwają się na dalszy plan, kamuflując zawarte w nich treści.

Podobnie, wielopłaszczyznowo i antynomicznie, zbudowany jest Paryski spleen - opowieść o Paryżu i jego mieszkańcach, u progu skoku w nowoczesność pasaży, stali, elektryczności i bulwarów barona Haus-manna. Opowieść o stanie ducha epoki, która już niedługo ochrzczona zostanie przydomkiem "la belle". U Baudelaire'a liryzm miesza się z potwornością, optymistyczne wizje przeplatają z naturalistycznymi obrazami, piękno ukrywa się za brzydotą, a melancholia pławi się w ekstatycznej radości. Hendrik Mannes w swojej adaptacji z Baudelaire'owskich konstrukcji zachował sztafaż i atmosferę epoki (nawet gitara i skrzypce - instrumentarium Charlotte Wilde -okazują się z Baudelairea rodem, a dokładniej z nieukończonego poematu Dwóch pijaków). W Spleenie Mannes zawarł również wiele odwołań do ikon współczesnej kultury. Na przykład gdy dziecięce usta opisują radość i fascynację, z jaką pewien "wy-świeżony chłopczyk", porzuciwszy własną, wspaniałą zabawkę, wpatruje się w żywego szczura przyniesionego mu przez "brudnego i wątłego malca-pariasa", słyszymy graną na elektrycznej gitarze Marsyliankę. Po chwili melodia przechodzi w pastisz słynnego Hendriksowskiego wykonania hymnu USA. W ten "postmodernistyczny" sposób Mannes pokazał, jak wiele łączy naszą zglobalizowaną epokę z literackim, dziewiętnastowiecznym Paryżem. I w emocjach, i w estetyce.

W oparach celulozy

Kwidzyn to niespełna czterdziestotysięczne miasto położone na granicy Pomorza i Kujaw. Uprzemysłowione, kojarzone głównie z fabryką papieru, urokliwe i zadbane... Chciałoby się rzec - typowy przykład "Polski powiatowej", której się powiodło. Na tle innych niewielkich miast naszego kraju Kwidzyn jest jednak miejscem wyjątkowym, ponieważ oprócz nowoczesnej sali kinowo-teatralnej, z wyborem kilku najpopularniejszych przebojów filmowych oraz przyjezdnych fars i komedii, posiada także grupę teatralnych zapaleńców, zrzeszonych pod egidą Doroty Anny Dąbek i pod szyldem Sceny Lalkowej im. Jana Wilkowskiego.

Scena Lalkowa to nie tylko zespół teatralny i organizator ósmej już edycji (a czwartej międzynarodowej) festiwalu sztuki animacji "Animo". To także miejsce, w którym w sposób przemyślany, kompleksowy, nowoczesny i systematyczny przygotowuje się młodych ludzi do uczestniczenia w kulturze (jedynie masowa rozrywka, miałka formalnie i treściowo, nie wymaga od odbiorcy żadnego przygotowania). W czasach, gdy zaprzepaszczona została edukacja kulturalna przynajmniej jednego pokolenia, działalność Sceny Lalkowej jest inicjatywą bezcenną.

Organizowany na bardzo wysokim poziomie, interdyscyplinarny festiwal jest bardzo ważną częścią tego projektu. "Animo" staje się dla wielu młodych kwidzynian pierwszą w życiu okazją do zetknięcia z teatrem. Skupiony na teatralnej i filmowej animacji, łatwiej trafia do najmłodszych widzów, wychowanych w estetyce komiksów, kreskówek i gier komputerowych, zaś obecność propozycji przeznaczonych dla wszystkich kategorii wiekowych pozwala dorastać razem z nim. Podział na cztery nurty - Prezentacje (nurt główny), Animacje (film, muzyka i działania społeczne), Generacje (nurt starający się budować międzypokoleniowo dialog) oraz W. (wykłady, warsztaty, wystawy) - ukazuje teatr na tle kultury jako całości, spojonej siecią historycznych, formalnych i intelektualnych powiązań.

"Zasypie wszystko, zawieje..."

Najciekawiej na tegorocznym kwidzyńskim festiwalu zaprezentowały się Teatr Provisorium i Kompania Teatr z Ferdydurke oraz grupa Nobodies Theatre z Sofii z przedstawieniem zatytułowanym Zimno [Cold]. O lubelskiej adaptacji przedwojennej powieści Witolda Gombrowicza napisano dużo, skupię się więc na mniej znanym przedstawieniu Bułgarów.

Zimno, inspirowane twórczością Jordana Radiczkowa, jednego z najważniejszych bułgarskich pisarzy ubiegłego wieku, ma bardzo prostą konstrukcję. W składającej się wyłącznie z białego papieru i mieszczącej się na powierzchni dużego stołu scenografii oglądamy serię krótkich scenek z życia prowincji: budzące się ze snu maleńkie miasteczko, harce kruków na ośnieżonej polanie, zabawy chłopca z grupą rówieśników i bałwanem, wyjazd z zagubionej wśród wzgórz stacyjki w poszukiwaniu miejskich rozrywek... Świst wiatru, biel papieru i wspaniale imitowane przez aktorów odgłosy zwierząt i łudzi (w spektaklu nie pada ani jedno słowo, słyszymy jedynie odgłosy nawoływań czy rozmów) sprawiają, że już od pierwszej chwili czujemy się całkowicie osaczeni przez bałkańską zimę. A wszystko to zainscenizowane dowcipnie i pomysłowo, zagrane na niezwykle wysokim poziomie technicznym i okraszone ciekawie zaaranżowaną muzyką, łączącą w sobie elementy jazzu i bułgarskiego folkloru.

Stopniowo "papierowe" historie stają się coraz dziwniejsze - owce, wyprowadzone przez pasterza na hale, padają ofiarą zaczarowanych węży, a świnia, z częściową przynajmniej wzajemnością, zakochuje się w swym gospodarzu. To dryfowanie, od potocznego doświadczenia prowincjonalnej codzienności, ku mistycznym osobliwościom karczemnych gawęd, jest charakterystyczną cechą twórczości Radiczkowa. Zmarły w 2004 roku przewrotny piewca bułgarskości patrzył na cały świat z perspektywy Czerkazek -wyimaginowanej, składającej się z kilku chałup, karczmy i stacji kolejowej, rządzonej przez rytmy natury miejscowości (wzorowanej jednak na rodzinnej Kalimanicy, w 1964 roku zatopionej z powodu budowy zapory). Ukrywając się za językiem i doświadczeniem dziecka lub wiejskiego prostaczka, przetrwał wszystkie burze, które XX wiek zesłał na wschodnioeuropejskiego pisarza (ze stalinizmem i drapieżnym kapitalizmem włącznie). Odsądzany od czci i wiary, stawiany na piedestale lub lekceważony, ze stoickim spokojem snuł wciąż tę samą opowieść - rozbitą na liczne powieści i dramaty, lecz posiadającą wciąż tych samych bohaterów i powtarzane w coraz to nowych kombinacjach motywy. Artystom z sofijskiego Nobodies Theatre udało się dokonać rzeczy, zdawałoby się, niemożliwej. W trwającym niecałą godzinę, zbudowanym z milczenia przestawieniu zawarli całą złożoność świata Jordana Radiczkowa.

Dwie uwagi na marginesie

Obecny na obydwu prezentowanych festiwalach, a przywieziony z Czech przez Divadlo Continuo spektakl o barokowym tytule Kapelusz i gwiazdy a ospa wietrzna albo rozmowy z nienarodzonym dzieckiem wywarł na mnie duże wrażenie, choć nie uznaję go za szczególnie udany (głównie z braku klarowności przekazu i nieco przypadkowej konstrukcji scenariusza). Ale obserwując, nie pierwszy już raz, zgrany zespół tryskających pomysłami, zręcznych animacyjnie i niezwykle sprawnych fizycznie, śpiewających, tańczących, a nawet grających na przeróżnych instrumentach czeskich lal-karzy, zastanawiam się, dlaczego niewielu absolwentów polskich wydziałów lalkarskich jest w stanie im w tej wszechstronności dorównać. Być może problem tkwi w systemie kształcenia. Aktorska wszechstronność przydaje się w każdym teatrze. Szczególnie jednak jest pożądana w zespołach niezależnych, często skazanych na inscenizacyjną samowystarczalność.

I druga uwaga. Obserwując poczynania absolwentów wydziałów lalkarskich z Białegostoku czy Wrocławia, można dostrzec pewną prawidłowość - ci najodważniejsi artystycznie i najbardziej utalentowani pracują dziś w pojedynkę lub tworzą niewielkie zespoły pozainstytucjonalne. W ich świadomości nie istnieje podział na teatry: dramatyczny, lalek, formy, plastyki, ruchu czy tańca. Swobodnie czerpiąc ze wszystkich dziedzin sztuki, tworzą nową jakość - teatr osobny, obywający się bez systematyzujących przymiotników. Odnoszę wrażenie, że proces studiów na wydziałach lalkarskich miał niewielki wpływ na powstanie tej interesującej tendencji.

Konrad Szczebiot - absolwent Wydziału Wiedzy o Teatrze warszawskiej Akademii Teatralnej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji