Artykuły

Jeszcze raz "życie bez retuszu"

Mama niemal alkoholiczka. Nie, nie jest prostytutką, tyle że od czasu, gdy maż wyrzucił ją z domu (dziecko z innymi), żyje z własnych funduszów i z różnymi facetami. Fundusze są nędzne, dziecko jest córką, ma kilkanaście lat, niby chodzi do szkoły, niby próbuje gdzieś tam jakoś pracować... w ogóle brudno, brak ogrzewania, parszywe mieszkanko w parszywej dzielnicy, wątroba puchnie z byle okazji, cholerne życie. Mama odchodzi z osobnikiem, którego nabrała na małżeństwo (młodszy o dziesięć lat, jedno oko, forsa i własny dom, alkoholik) - córka zachodzi w ciąże z narzeczonym, narzeczony odpływa w dalekie kraje, bo to marynarz. W jej samotnej norze pojawia się młody chłopiec, chyba ją kocha, opiekuje się nią, mówią o nim, że to pederasta, studiuje malarstwo. Wraca mama, gdy kolejne małżeństwo diabli wzięli, przepędza platonicznego przyjaciela, króciutka sielanka na temat: matka, córka, przyszłe dziecko, nareszcie serca im się otworzyły do siebie. Na kilka minut. Mała Jo wyznaje, że dziecko będzie kolorowe, narzeczony był murzynem, mama wpada w szał, mała Jo samotnie skręca się w pierwszym ataku bólów porodowych. Ładne? Jak w życiu. Wódka, pieluszki, miłość, złe słowa, ktoś odchodzi, ktoś przychodzi, po teatralnej kurtynie będzie jeszcze jedno niepotrzebne dziecko, po tej prawdziwej, czarnej kurtynie będzie zimna mogiła - i szlus. i O tym wszystkim - proszę państwa - w sztuce młodziutkiej angielskiej autorki Shelagh Delaney. Sztuka jest też "młodziutka", rzekliby - młodzieżowa, w ramach złych słów, w umyślnej brutalności, w gniewie na bezsensowną szarzyznę "dnia powszedniego państwa Kowalskich". To porównanie - z przedwojennymi Kowalskim i powojennymi Matysiakami - krzywdziłoby autorkę. Ona nie chce zaglądać przez dziurkę od klucza, nie węszy z prywatnym zapaszkiem "prawdziwego życia". Nie, z trzaskiem otwiera drzwi, głośno deklaruje swój wstręt do starych betów, podartych butów, swój wstręt wobec złego obchodzenia się ludzi z ludźmi. Literatura typu "Matysiaka" cmoka nad byle życiowym kawałkiem, rozczula się nad człowiekiem, to naturalizm ze sztuczną szczęką. Shelagh Delaney "naturalizuje" w całkiem inny sposób. Zupełnie też chyba nie ma podstaw mówienia, że to angielska Saganka. Przecież z wszystkich ponurości "Smaku miodu" nie wynika ani sceptycyzm, ani rezygnacja. Shelagh Delaney jest od Francoise Sagan młodsza o kilka pokoleń! Nie szukajmy w jej melodramacie z życia codziennego refleksji filozoficznej, jakiejś próby rozumowego uogólnienia - tego tam ani śladu. Ale jest kilka razy dobitnie powtórzone przeświadczenie, że to dorośli są winni wszystkiemu, jest ogromna tęsknota do spokoju, miłości, do innego życia, bez złych słów i niepotrzebnej krzywdy. Osławiona młoda generacja połowy wieku głośno - i aż naiwnie - przypomina, że łatwiej zmienia się krój spodni i nawyki językowe od fundamentalnych pragnień natury ludzkiej. Też ludzie. A że nie lubią głaskania po karku, że stylizują się trochę inaczej, niż my' w ich wieku, że udają niezależnych...

Sympatyczną (tak, sympatyczną!) sztukę młodej angielskiej pisarki po raz pierwszy w Polsce pokazał Teatr Wybrzeże. Z wielkim sukcesem. Zasłużonym i ze względu na prezentację ciekawej nowości repertuarowej, i ze względu na udaną, ładują robotę teatralną. Że Teatr Wybrzeże zyskał sobie w ostatnich latach doskonałą reputację, pisać nie trzeba. "Smak miodu" udał się i stolicy, szedł, w jawny sposób nadkompletami. Bo właśnie i reżyser Swinarski Konrad, i gdańscy aktorzy wydobyli ze smutnych i ponurych zawijasów akcji jakąś taką bardzo człowieczą nutę. Ta trafia - jak sądzę - w intencję autorki, trafia też w nasze własne doświadczenie. Nie ma białych aniołów, ale nie ma i czarnych diabłów. Są zmęczeni życiem starzy ludzie i zmęczeni życiem młodzi ludzie. I przecież "naprawdę", tak w gruncie rzeczy, to matka kocha po swojemu córkę, córka jest świetną dziewczyną, marynarz kochał ją pięknie i serio, dla dziecka szyje się już pieluszki. To niełatwe pociechy, ale potężna i przymusowa pociecha - takie jest życie, tacy właśnie są ludzie. Lepsi od swoich słów pokojów, w których muszą mieszkać.

Wanda Stanisławska-Lothe grała matkę. Stylową mamę z przeszłością, pretensjami, figurą, wartkim, ob, jakże wartkim językiem. Równie nienaganna jako studium charakterowe była jej córka Jo, Elżbieta Kępińska-Kowalska. Jednookiego Piotra pokazał Lech Grzmoci liski, za marynarza był Bogdański Zbigniew, Geoffa, lirycznego studenta, prezentował Władysław Kowalski. Równo, spokojnie wypracowane sceny, ładne i efektowne operowanie światłem, za ścianą (podświetlaną, żeby było mniej kameralnie) w oparach z gazy i smutku czterech panów na czarno wykonywało dobry, jak na me niespecjalistyczne ucho, jazz. Może ten uogólniający melodią i czterema czarnymi panami dodatek do akcji był trochę pretensjonalny, ale granic taktu nigdy to nie przekraczało. No a "życie bez retuszu" na scenie zyskiwało bądź co bądź jakąś metafizyczną nadbudówkę: ktoś gra, życie się toczy, rytm...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji