Artykuły

Uwięzieni w chorobie swojego życia

"Zagłada ludu albo moja wątroba jest bez sensu" w reż. Grzegorza Wiśniewskiego w Teatrze im. Stefana Jaracza w Łodzi. Pisze Kamila Mścichowska w Teatrze.

"Mały samosąd w imieniu mdłej demokracji", którego dokonują na Leonie Węgorzewskim Robotnicy w finale "Matki" Witkacego, to zapowiedź nowych norm zachowania ludzkości. Skoro Leon - zduszony, stłamszony i wepchnięty w teatralną zapadnię - przegrał, jego idee, ratowanie jednostki i kultury, również odchodzą w niebyt. Nic już nie zdoła powstrzymać postępującej degrengolady, "zarzynania indywiduum przez społeczeństwo". Na scenę historii wkroczą zmechanizowani wyznawcy konsumpcjonizmu. Świat zaludnią nienawidzący siebie nawzajem mieszkańcy Witkacowskiego "plugawego bagienka społecznej doskonałości".

Dokładnie tacy są lokatorzy kamienicy w Grazu sportretowani przez Wernera Schwaba*. Powstałe w odstępie sześćdziesięciu sześciu lat utwory są dziełami równie niespokojnych twórców, kreujących własne życie i artystyczną wizję świata nie tylko poprzez literaturę. Witkacy zyskał uznanie również jako malarz i filozof, Schwab - z wykształcenia rzeźbiarz - próbował swoich sił także w muzyce. Dodajmy, że olbrzymi wpływ na ich biografie wywarły silne osobowości rodziców - Stanisława Witkiewicza oraz Aloisii Schwab. Ojciec Witkacego, malarz, krytyk i pisarz, kierował edukacją oraz twórczymi poszukiwaniami syna przez całą jego młodość, prowokując chęć buntu. Egzystencja matki Schwaba, obsesyjnej katoliczki, była naznaczona piętnem grzechu - posiadaniem nieślubnego dziecka (z rozwodnikiem!) - za który pokutował jej jedyny syn. Tryb jego życia, jawny znak kary Bożej, powodował, że "kiedy przychodził do domu pijany, to skrapiała go święconą wodą, wołając: "idź precz, szatanie"**. Schwab twierdził, że nic utrzymuje z matką kontaktów. Kłamał.

Stosunek do otoczenia i sposób komunikacji pozwalają przypuszczać, że figura matki stała się pierwowzorem postaci Pani Robak, którą wraz z upośledzonym synem Herrmannem poznajemy na początku sztuki Schwaba. Bohaterka, dźwigająca na swoich barkach "trzy czwarte z każdego kilograma kary, jaki przydzielony jest na świat", robi wedle recepty Witkacego "burzę w kuble z pomyjami", używając podniosłych słów na określenie przyziemnych spraw. Jej wypowiedzi są pełne fraz w rodzaju: "Tylko ja muszę zawsze musieć słuchać głosu wielkiej moralności, bo inaczej wszelki sens wyrzuci twoje życie na śmietnik". Pani Robak piętnuje nie tylko autoseksualne praktyki syna czy też jego alkoholizm, zwalcza również drzemiącą w nim wrażliwość artystyczną. Oczywiście Herrmann jest równie dobrym malarzem, co Leon Węgorzewski prorokiem i filozofem, niemniej sztuka ("sztuka Grazu") daje ujście jego skłębionym uczuciom, "zapala w jego życiu wewnętrznym jakiś radosny ogień". Zresztą Witkacowska Matka zachowuje się podobnie, nazywając syna - owoc mezaliansu, "podłego wampira" - dyletantem i odmawiając mu prawa do posiadania artystycznych ambicji.

Na pierwszy rzut oka związek matki i syna najlepiej charakteryzują dialogi pełne wyzwisk i złorzeczeń. Jesteśmy jednak pewni, że skazani na dożywocie bohaterowie warunkują swoje istnienie. Tę relację mistrzowsko przedstawiają na scenie Teatru Jaracza Barbara Marszałek i Przemysław Kozłowski. Robakowa zamknięta we własnym świecie zakazów i nakazów recytuje swoje quasi--mora li Zatorskie, okrutne - jak w przypadku wszystkich bohaterów Schwaba - kwestie w podobnym rytmie. W jej zachowaniu obecny jest stupor. Wygląd i strój (żółty pikowany szlafrok, krótkie włosy spięte wsuwką) tylko pogłębiają wrażenie wewnętrznej trwogi, w przedziwny sposób przejawiającej się w postaci gromów wymierzonych w otoczenie. Barbara Marszałek stworzyła najlepszą kreację spektaklu, mimo że w jej roli nie ma przełomowych momentów, efektownych scen, którymi mogłaby "kupić" publiczność. Postać dewotki miotającej przekleństwa po prostu wwierca się w widza.

Młody Robak wedle wskazówek Schwaba miał być groteskowym i zagubionym kuternogą. Przemysław Kozłowski wypełnił te zalecenia połowicznie. Grotesko-wośc obecna w całym tekście utworu została podbita przez wspomniane już (lekkie) upośledzenie bohatera. Zagubienie natomiast spotęgowano nadpobudliwością ruchową i emocjonalną. Działania Herrmanna, pozornie niezborne i mało precyzyjne, osiągają zwykle zamierzony efekt. Raz odbieramy go jako dorosłego mężczyznę, silnego i pełnego nierozładowanej energii seksualnej, innym razem jako małego złośliwego chłopca, który robi perfidne żarty swojej mamusi. Aktor nie epatuje kalectwem, postać Herrmanna nie jest obliczona na wzbudzenie w nas współczucia, które mimo woli odczuwamy na przemian z przerażeniem. Jeszcze większą trwogę budzą kolejni lokatorzy kamienicy, których poznajemy, gdy z sąsiedzką wizytą przychodzą uciszyć powszednią kłótnię Robaków. Rodzinę Kovaciców śmiało można określić z witkacowska "doskonałym antydotem na intelektualne przemęczenie", jej członkowie są "zwykłymi wytworami małomieszczańskiego, bezdusznego życia, tragicznego jedynie w jego bezmiernej małości i płaskości". Ich egzystencja przypomina życie upiorów powstałych z cmentarzyska, na którym autor "Matki" pogrzebał dziewiętnastowieczny dramat rodzinny.

Ograniczeni dorobkiewicze, osiągnąwszy sens życia (zakup nowego kompletu mebli), żyją sobie wygodnie, zastanawiając się, w jaki sposób zająć dwa kolejne mieszkania. Panią Robak i Herrmanna pragnęliby wysłać odpowiednio do "jasnego przewiewnego domu starców" oraz "wyszkolonego zakładu zdrowotnego", zaś Panią Grollfeuer - ostatnią mieszkankę upiornej kamienicy - chcieliby zabić. Na razie matka, ojciec i dwie dorastające córki oddają się rodzinnym rozrywkom. O ile w "Matce" "wszystko od żądzy utajonej trzaska", u Kovaciców żądza i praktyki seksualne są na porządku dziennym i nikt się z tym nie kryje. W myśl maksymy: "Gdzie jest rodzina, tam nie ma żadnych nie całowanych ludzi", ojciec obdarza uczuciami Biankę i Desiree, które zdążyły już pojąć, że "pieprzenie jest w pytę". Matka patrzy na wszystko przez palce, aby przypadkiem nie spostrzec najmniejszej plamy na wizerunku szanowanych obywateli. Naturalnie alkohol piją - a raczej "zalewają się alkoholem w nastrój" - wszyscy.

Milena Lisiecka, Mariusz Ja-kus, Anna Sarna (Desiree) oraz Matylda Paszczenko (Bianka) tworzą znakomity kwartet. Ich rodzina składa się wyłącznie z fasady, co podkreślają także kostiumy, landrynkowe sukienki pań oraz garnitur-pracowniczy uniform -pana domu. Gdy tylko Kovacic przekracza jego próg, zrzuca koszulę i krawat, paradując z gołym torsem i butelką piwa. Jakus z pewnością nadaje swojej ordynarnej postaci więcej odcieni, niż Schwab przewidział w tekście. Potrafi być despotą, pantoflarzem, dumnym ze swoich osiągnięć "zdrowym, niekaranym urzędnikiem", a także najohydniejszym rozpustkiem, który ślini się na widok własnych córek. Nie przerysowuje przy tym - podobnie jak jego partnerki - i tak doprowadzonych do surrealistycznej przesady postaci. Zresztą poszukiwanie w zachowaniu bohaterów motywacji psychologicznych byłoby błędem. Należało je przedstawić właśnie tak, jakby cały świat zaludniały "Kovacicovate istoty".

Egzystencja bohaterów Schwaba przypomina życie upiorów powstałych z cmentarzyska, na którym autor "Matki" pogrzebał dziewiętnastowieczny dramat rodzinny.

Kolejną z nich jest postać Mileny Lisieckiej. Pozornie prymitywna intrygantka stanowi w rzeczywistości siłę odśrodkową kierującą działaniami pozostałych, jest faktyczną panią domu. Wykonując codzienne czynności - leżenie na szezlongu, malowanie paznokci, sączenie likieru - Lisiecka jest kołtunką w każdym calu. Jej gesty są drobne, lecz nieprzypadkowe, jej dojrzały seksapil z pewnością inspirował zachowanie córek. W zadaniach aktorskich stawianych odtwórczyniom ról Desiree i Bianki nie ma diametralnych różnic, a mimo to młode aktorki stworzyły dwie wyraziste postaci. Bianka - klasyczna lolitka - jest już zepsuta do szpiku kości, nie ma chwili, w której nie epatowałaby własną seksualnością. Desiree można jeszcze ocalić. Ona też, tak jak siostra, stara się przypodobać ojcu i chciałaby mieć chłopaka, ale być może nie potrafi się po prostu wyłamać z rodzinnej konwencji. Fakt, że okazuje współczucie Herrmannowi i cierpi po stracie chomika, oznacza, że posiada namiastkę nieskażonych uczuć. W tej familii to cud.

Pani Grollfeuer jawi się sobie - a przez to również otoczeniu - jako nadczłowiek, ferujące wyroki jednodniowe bóstwo. Schwab nieprzypadkowo skompilował jej nazwisko ze słów "Groll" - "uraza" lub "grollen" - "dąsać się" i "Feuer" - "ogień". Każde działanie i każda wypowiedź wyrażają skumulowaną w jej wnętrznościach do poziomu skamieliny nienawiść i roszczeniową postawę wobec świata. W ramach ukrócenia bezczelności, jaką jest "egzystowanie przez dziesiątki lat taką egzystencją", wdowa po ginekologu postanawia zgładzić sąsiadów, zaprosiwszy ich uprzednio na urodzinową ucztę. Widzimy całą galerię osobliwości Schwaba, czyli wszystkich bohaterów siedzących za biało nakrytym stołem. Każdy z nich ma na sobie dokładną kopię stroju z poprzednich aktów, tylko że w kolorze białym. Barwa kojarząca się z absolutem, czystością i doskonałością była stosowana m.in. w rytuałach inicjacyjnych, które zawierały motywy śmierci i zmartwychwstania, odrodzenia, wtajemniczenia. To prawdopodobnie najbliższa intencjom reżysera-scenografa wykładnia użycia bieli.

"Szlachetnie wysokoosamotniona" gospodyni obnaża swoje wnętrze przed istotami, których w istocie się brzydzi - wyjąwszy Herrmanna - i które potępia. Jej stosunek do "kalekarobaka" jest osobliwy. Tylko w jego obecności ujawnia namiastkę ludzkich uczuć, którym w finale daje wyraz, wlewając do kieliszka "robaczka" najwyższą dawkę trucizny, aby skrócić jego męczarnie. Potem ściąga ze stołu obrus i tym "całunem" nakrywa jego zwłoki.

Tak radykalne poglądy na życie czy też na "dożywotne umieranie" korespondują z poglądami Schwaba. Uwierające go, podobnie jak Witkacego, "duchowe mizeractwo" jest zagłuszane używkami - pewnie dlatego finałowemu występowi Pani Grollfeuer towarzyszy butelka alkoholu. Widzowie nie usłyszą jej monologu w całości - Grzegorz Wiśniewski zastąpił go świetnie przygotowaną improwizacją. Oto Bogusława Pawelec wychodzi z roli, ściąga perukę i... "pierdoli" - nie będzie dalej grać. Drobna aktorka totalnie demoluje scenografię, przewracając "ściany", za którymi znajdują się czerwone fotele widowni, bo tym razem widzowie siedzą na Dużej Scenie. Prośby i groźby z offu są bezskuteczne, rozjuszona aktorka gra swój monodram i żaden reżyser jej w tym nie przeszkodzi. Przez chwilę na widowni panuje konsternacja, udało się zmylić widzów. Jednak prywatne kwestie coraz częściej łączą się ze zdaniami Schwaba, aż w końcu Pawelec na powrót mówi tekstem "Wątroby", ciągle używając frazy mającej sugerować, że sama jest jego autorką. Publiczność już wie, że prywatny bunt nie miał miejsca, że cały ten "monodram" był perfekcyjnie zaplanowaną częścią spektaklu. Wtopiony w materię "radykalnej komedii" wątek deziluzji teatru pokazuje dystans reżysera do siebie, swojej sztuki i reguł scenicznej fikcji/formy, która musi zostać przywrócona, > aby dramat mógł się wypełnić. Zaczyna się czwarty akt. Ofiary Pani Grollfeuer poprawiają kostiumy, Pawelec nakłada rudą perukę i wszyscy, choć nieco sponiewierani, na powrót siadają za stołem. Wydaje się, że doznajemy deja vu i bohaterowie raz jeszcze spożyją "ostatnią wieczerzę", ale następuje diametralne przeobrażenie stosunków międzyludzkich - wszystko staje na głowie (czy, wręcz przeciwnie, wraca do normy?). Goście starają się być uprzejmi, wygłaszając kwestie - złote myśli. Poruszona sąsiedzką wizytą gospodyni porzuca plany masowej egzekucji, deklarując, że radują ją nienawidzone dotychczas "kwiki i pochrząkiwania" - odgłosy życia rodzinnego dochodzące zza ścian. Na koniec Herrmann deklamuje okolicznościową pieśń miłosną, kończąc spektakl słowami: "Wszystko umarłe jest zawsze ze mnie. Wszystko martwe to jestem ja". Mimo to młody Robak i pozostali bohaterowie "uwięzieni w chorobie swojego życia" muszą nadal istnieć. Schwab przez chwilę - za pośrednictwem Pani Grollfeuer - daje im szansę na ucieczkę, ale szybko dochodzi do wniosku, że to byłoby zbyt łatwe rozwiązanie. Jest tak, jak w monologu jednej z bohaterek: "Prawdziwe zabijanie to sprawa czysto rozumowa... a kwestia rozumu to sprawa czysto estetyczna jako problem... musi zostać w domu... w głowie".

Dokonanie krótkiego przeglądu tekstów na temat Wernera Schwaba dowiodłoby, że mimo upływu lat - polska recepcja jego sztuk datuje się mniej więcej od roku 1997, czyli od premiery "Wątroby" w reżyserii Anny Augustynowicz w Teatrze Współczesnym w Szczecinie - austriacki autor jest wciąż określany podobnie. Schwab to prowokator, prekursor brutalizmu czy kontynuator teatru absurdu -pokazujący śmierć i wypierający jej istnienie. Sporo mówi się także na temat programowej niechęci Schwaba do mieszczaństwa. Jego utwory powielają przez lata utrwalony w literaturze obraz klasy średniej, w której dominują hipokryzja, bigoteria oraz mierzenie bliźnich wedle grubości portfela. Ten opis pasuje również do bohaterów "Wątroby", jednak czy dziś jest równie obrazoburczy? Trudno wymagać, by dwudziesto-, trzydziestoletni widzowie żyjący w późnonowoczesnej rzeczywistości mieli ochotę na konfrontację z upiorami burżuazji. Zatarcie podziału na klasy społeczne nie unicestwiło myślowego prymitywizmu i braku aspiracji, ale zdaje się, że front walki przeniósł się z literatury i teatru na teren polityczno-obyczajowy.

Nie sądzę także, by potępienie "strasznych mieszczan" było celem Grzegorza Wiśniewskiego. Prędzej do wystawienia "Zagłady ludu" skłonił go radykalny język Schwaba. "Schwab-deutsch" - całkowicie ignorujący reguły gramatyczne i leksykalne, pełen neologizmów, zabiegów służących reifikacji i personifikacji przedmiotów - nadal jest niezwykle atrakcyjny teatralnie. Autor komunikuje się ze światem poprzez ciało, ustalając opozycję: twoje ciało - twój człowiek. W słowniku bohaterów dominują dosadne wyrażenia ze sfery fizjologii ("ścierwo", "gówno", "język zwieszający się z gęby"). Jak twierdzi biograf Schwaba, Helmut Schódel, jest to język, który wyraża wszystko dobitniej i precyzyjniej. Podawany przez aktorów niemal realistycznie, bez udziwnień, sprawia, że wszystkie absurdy i deformacje zyskują na sile teatralnego wyrazu. Sposób porozumiewania się postaci pozostał więc prekursorski, język ocalał, nadal fascynuje i przeraża kolejne pokolenia widzów.

W bezkompromisowej wizji świata według Schwaba najważniejszy jest jednak człowiek. Stworzenie groteskowe i ułomne, a jednak zdolne do przeżywania tzw. uczuć wyższych. Bohaterowie "Zagłady ludu" to kawałki ludzkiego mięsa, "wypatroszone z siebie", napełnione nienawiścią, obłudą i fanatyzmem. Kwestionując istnienie człowieka dla człowieka, autor każe nam wierzyć, że jedynym prawem sankcjonującym żywot istoty ludzkiej jest - tak jak w przypadku Pani Grollfeuer - "egzystencjalny przepis o nikczemności". Nic więc dziwnego, że świat jest w tej wizji "spiżarnią pełną bólu". Większą "spiżarnią" jest jednak piekło, więc warto żyć...

Spektakl Wiśniewskiego męczy, drażni. Czyli uderza w czuły punkt. Narasta w nas niezgoda na taką rzeczywistość, karykaturalny obraz człowieka. Jednak czy to na pewno karykatura? Nawet z poziomu widza trudno uwierzyć, że tacy jesteśmy, że możemy tacy być.

* Pierwszy paralelę między "Zagładą ludu" i "Matką" pokazał Łukasz Drewniak. Por. "Wątroba kontra obłuda", "Dziennik" nr 278/2008, [dodatek "Kultura"].

** "Rechot pierwotniaków", [z Helmutem Schodelem rozmawia Monika Muskała], "Didaskalia" nr 21/1997.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji