Artykuły

Niekończąca się historia

W jednej ze scen głośnego filmu Artura Żmijewskiego "80064" artysta namawia byłego więźnia Auschwitz do odnowienia numeru obozowego. Choć rzecz ma miejsce już w salonie tatuażu, stary człowiek zaczyna się wycofywać, mówiąc, że to nie ma sensu, nie da się odświeżyć tego stygmatu tak po prostu, jak odnowić mebel. Jednak na skutek perswazji artysty decyduje się na zabieg. Film w pierwszym odruchu budzi sprzeciw i drażni, bo zmusza widza do identyfikacji z tym, kto popełnia symboliczny gwałt, spychając byłego więźnia ponownie w rolę ofiary. Na moment każdy może się poczuć oprawcą. Przedmiotem dzieła Żmijewskiego nie jest jednak historia, ale nasze z nią związki, obsesyjne powroty do bolesnych doświadczeń przeszłości, które co prawda nie przydarzyły się nam, ale stają się częścią naszego życia.

Wydaje się, że z podobnym gestem odnawiania zbiorowych traum oraz remanentem klisz zbiorowej pamięci mamy do czynienia w polsko-izraelskim projekcie "Bat Yam-Tykocin", zrealizowanym w koprodukcji Wrocławskiego Teatru Współczesnego z Teatrem Habima w Tel Awiwie. Dwa przedstawienia pokazane podczas jednego wieczoru zostały pomyślane jako konfrontacja dwóch spojrzeń na relacje polsko-żydowskie. Jedno z nich firmowała izraelska reżyserka Yael Ronen, drugie - Michał Zadara. Oboje rocznik 1976. Przedmiotem rozważań pary trzydziestolatków jest obecność holocaustu w życiu pokoleń, które go nie doświadczyły. W jaki sposób pamięć o nim wpływa na indywidualne losy i postawy, jak funkcjonuje w społecznej świadomości. Choć właściwie słuszniej byłoby mówić o mechanizmach post-pamięci. Termin ten, zaczerpnięty z pism Mariannę Hirsch, opisuje doświadczenie tych, którzy nie uczestniczyli w tragicznych wydarzeniach z przeszłości, ale żyją w ich cieniu. Okoliczności tych traumatycznych przeżyć nie da się już ani odtworzyć, ani zrozumieć. Pozostaje pamięć pamięci świadków oraz przedstawienia przeszłości, wykreowane przez filmy, fotografie, literaturę. Nie rozbrojony ładunek traumy odnawia się w życiu kolejnych pokoleń, nie dając się wyleczyć, ani zobiektywizować.

O tym, jak funkcjonuje post-pamięć w życiu potomków ofiar holocaustu, interesująco opowiada spektakl "Bat Yam", zrealizowany przez Yael Ronen z aktorami Wrocławskiego Teatru Współczesnego. Oglądamy tu wielopokoleniową rodzinę Koziczów podczas podróży do Polski, skąd pochodzi senior rodu, Jakub. Cele wyprawy nie są tylko sentymentalne. To również poważne przedsięwzięcie biznesowe - syn Jakuba zamierza starać się o odszkodowanie za utracone nieruchomości rodzinne w Tykocinie.

To także projekt artystyczny wnuczki Jakuba, Na'amy, realizującej film dokumentalny z całej tej eskapady. Film młodej Koziczówny jest zarazem konceptem formalnym na cały spektakl, sporo sytuacji bowiem oglądamy okiem jej kamery. Mamy więc historię powstawania dokumentu, w której mieszają się materiały robocze i making off. Rzecz zaczyna się od morderczych prób Naamy wykonania uroczystego stand-upu na warszawskim Okęciu, psutego w kolejnych dublach przez natrętny głos lotniskowej spikerki. Potem przed kamerą zreferują swoje pierwsze wrażenia inni członkowie rodziny, najpierw sztywni i oficjalni, z czasem coraz bardziej wyluzowani, oswojeni z obecnością wścibskiego obiektywu, który zarejestruje rodzinne kłótnie, przepychanki z tubylcami i intymne monologi. Chwilami życie na scenie udaje materiał utrwalony na taśmie, przewijanej w szybkim tempie to w przód, to w tył, by - jak podczas montażu - ustawić ją w pozycji dogodnej do sklejki. Kiedy indziej znów oglądamy "kuchnię planu", rzeczywistość spoza kadru, która z różnych względów nie zostanie uwieczniona na ujęciu.

Najciekawsze jednak jest to, że patrzymy na Polskę okiem Izraelczyków. Wrażenie obcości potęguje fakt, że warszawski taksówkarz mówi po hebrajsku (w spektaklu Michała Zadary ten koncept zostanie odwrócony i ambasador Izraela przemówi po polsku). Rozumie go tylko stary Jakub, który zna język tubylczy. Koziczowie, podskakując na siedzeniach stołecznej taryfy, kontemplują miasto, które wydaje im się brzydkie, nieprzyjazne i pełne antysemitów.

Dość szybko wychodzą na jaw skomplikowane relacje rodzinne, dramaty dzieci Jakuba, dorastających w cieniu tragicznych, nigdy do końca nie opisanych przeżyć ojca. Trauma przeszłości rzutuje na ich własne losy, bowiem i Dawid, i jego siostra Nili są rozbitkami życiowymi, mają za sobą nieudane małżeństwa, nie radzą sobie z własnymi, zwichrowanymi osobowościami. Dawid (Maciej Tomaszewski), wypalony wewnętrznie, z bezwzględną determinacją angażuje się w projekt odzyskania domu w Tykocinie, co ma nadać życiu rodziny nowy sens. Egzaltowana i nieco manieryczna Nili (Ewelina Paszkę) romansuje przez telefon z własnym (żonatym) terapeutą, maskując hałaśliwością rozpuszczonej kobietki kompleksy córki poniżanej i odpychanej przez ojca, której nawet doktorat z psychologii i praktyka kliniczna w najlepszej dzielnicy nie gwarantują poczucia własnej wartości. Nie lepiej jest w pokoleniu wnuków. Syn Dawida, Itamar (w tej roli doskonale ucharakteryzowany na "smutnego nastoletniego" Piotr Łukaszczyk, w długowłosej peruce przyciętej według standardów mody "emo"), introwertyczny, odcinający się od świata hałaśliwą masą dźwięków Metalliki, ma już za sobą nieudaną próbę samobójczą, niedostrzeżoną zresztą przez rodzinę. Jego siostra Naama (grana brawurowo przez Katarzynę Bednarz) ma dla odmiany nadmiar pomysłów życiowych oraz wyraziste poglądy na kapitalizm, wojnę w Palestynie i polski antysemityzm, co nie przeszkadza tej dziarskiej, apodyktycznej, lecz w gruncie rzeczy niedojrzałej emocjonalnie dziewczynie zakochać się w polskim operatorze, wyszperanym w Internecie do pomocy w pracy nad filmem. Wojenne przeżycia dziadka Jakuba są dla wszystkich balastem. Rozbraja się je niewyszukanymi dowcipami, bagatelizuje jego senne koszmary, ale tak naprawdę nie znajduje się języka, by o nich porozmawiać. Nawet obowiązkowa podróż do Treblinki nie przyniesie żadnego zbliżenia. Młodzi pogapią się beznamiętnie na kamienie, Itamar ponarzeka na stratę czasu, bo spodziewał się ostrych przeżyć, tylko Nili wygłosi egzaltowany monolog, gniewnie zresztą ucięty przez dziadka. Jałowość tych gestów obnaży do końca jej bezkompromisowa bratanica, demaskując ideologiczne zaplecze "turystyki holocaustu". Na'ama wyrzuca państwu Izrael, że wysyła do miejsc zagłady chłopców w wieku poborowym, by ich zmotywować psychicznie do walki w Palestynie. Religia holocaustu, zabalsamowana w symbolach obozowych, okazuje się narzędziem państwa w formowaniu narodowej tożsamości.

Ostatecznie wycieczka do Treblinki niczego nie załatwia w życiu bohaterów, co najwyżej prowokuje bolesny seans szczerości w bergmanowskim stylu, podczas którego pękają zatajone urazy i konflikty. Z tą chwilą psychologiczna komedia rodzinna, będąca przez moment dramatem, zmierza zalotnie w stronę happy endu. Widz już się łudzi, że nieprzejednana w niechęci do Polaków Na'ama jednak ulegnie awansom przystojnego operatora, a zgorzkniały Dawid znajdzie ukojenie w ramionach pani prawnik o pięknych semickich rysach i wybitnie polskim nazwisku, która dzielnie prowadzi batalię o zwrot tykocińskiego mienia. Szczęśliwe zakończenie jest już blisko, zaniedbany uczuciowo Dawid topnieje na widok kanapki przygotowanej dla niego przez troskliwą prawniczkę, a Naama i atrakcyjny Polonus od wideo-filmowania już nieomal wyznają sobie miłość w stylowej scenie, wyjętej żywcem z telenoweli, ze wzruszonym polskim lektorem, tłumaczącym a vista angielskie dialogi. Wydaje się, że za chwilę runą uprzedzenia i stereotypy, którymi Polacy i Żydzi karmią się nawzajem, i wszystkim spadnie kamień z serca. Nic podobnego. Widz, fachowo wiedziony za nos, ma wyjątkowo twarde lądowanie. Przystojny operator znika z drogim sprzętem filmowym (na szczęście zostawia kasety), a pani prawnik, która zostanie na lodzie, kiedy Dawid odstąpi od roszczeń majątkowych, okaże się antysemitką w najgorszym gatunku. Najcięższe doświadczenie spotka jednak dziadka. W domu rodzinnym w Tykocinie Jakub stanie twarzą w twarz z kobietą, która go ocaliła - za cenę życia innych Żydów. Ten etyczny węzeł gordyjski skomplikuje się jeszcze, kiedy dowiemy się, że Jakub przeżył kosztem bratobójstwa. Nie ma więc jasnego podziału na kata i ofiarę. Nie będzie też pojednania między Jakubem i tak dwuznacznie uwikłaną w żydowskie losy Polką z Tykocina.

Spektakl Yael Ronen rzuca ciekawe światło na to, co o przeszłości polsko-żydowskiej myślą dziś Izraelczycy. Nam pozwala się przejrzeć w obcym spojrzeniu. Nie zawsze mamy odwagę się w nim rozpoznać. Razi jednak deklaratywność tej opowieści. Reżyserka i jej dramaturg, Amit Epstein, przyglądają się swoim bohaterom z ironicznym dystansem, ale - mimo ambicji przełamywania stereotypów - faszerują postaci taką ilością sztampowej retoryki i tez publicystycznych, że rzecz staje się wysoce przewidywalna. Zamiast psychologicznej historii rodzinnej otrzymujemy komiks z polemiczną pasją.

"Tykocin" Michała Zadary i dramaturga Pawła Demirskiego z góry rezygnuje z wymierzania jakichkolwiek wyroków i koncentruje się na niemożności zbudowania obiektywnej opowieści o tych sprawach. Spektakl, zrealizowany z aktorami Teatru Habima, łączy z częścią polską osoba bohaterki, która za ukrywanie Żydów ma otrzymać medal Sprawiedliwy wśród Narodów Świata. Wracamy do Tykocina, czyli w tę samą, enigmatyczną przestrzeń, obudowaną płytami z pleksi i pociętą podestami, pnącymi się w różnych kierunkach, jak drogi wiodące donikąd. Ta sama umowność: prowincja zabita deskami to naiwny neon z kogucikiem, przejażdżka po dziurawych polskich drogach to aktorzy rytmicznie podskakujący na siedzeniach wyimaginowanych aut. Tym razem jednak do Tykocina jedzie polska wycieczka: pani historyk, badająca dzieje tamtejszych Żydów, dziennikarz ważnej centralnej gazety oraz specjalistka od parapsychologii i zjawisk nadprzyrodzonych. Misją tej delegacji jest uniemożliwienie ceremonii, ponieważ - jak wynika z badań historyczki Aliny - nikt z tykocińskich Żydów nie przeżył zagłady. Historia lokalnej bohaterki wygląda więc na wyssaną z palca. Warszawiacy jadący zdemaskować hochsztaplerkę przyglądają się prowincji z okien samochodu jak obcokrajowcy. Świat rozpościerający się poza granicami stolicy wydaje im się egzotyczny, dziki i obciążony nieodwracalną szpetotą. "Tutaj nawet słońce brzydko wschodzi" - stwierdza z dezaprobatą jeden z wycieczkowiczów. Upiorne klimaty miasteczka podbija stary przebój zespołu Aya RL, punktowany egzaltowaną skargą wokalisty: "na mojej ulicy / okna wpatrzone w sąsiednie bramy / płoną ze wstydu nocą!". W takim mieście rzecz jasna zbrodnia wisi w powietrzu. Stołeczne elity czują totalną obcość wobec prowincji, o której mówią nieodmiennie: ten kraj. Nie bardzo też potrafią nawiązać kontakt z tubylcami. Nieruchawi miejscowi obywatele stłoczeni na ławeczce, czy podwórkowy dresiarz żebrzący o fajkę, to istoty z innej planety, choć dziwnym trafem mówiące tym samym językiem.

Akcja warszawiaków, zmierzająca do zdemaskowania oszustki, utyka w martwym punkcie. Jest jak w "Żeglarzu" Szaniawskiego: miasto potrzebuje pomnika, choćby domniemanym bohaterem był pijak i awanturnik. Podobnym symbolem wychowawczym dla Tykocina ma być kobieta, która zaryzykowała własne życie dla ocalenia Żydów, więc dociekaniem prawdy nie jest zainteresowany ani burmistrz, ani nawet ambasador Izraela.

Ostatecznie determinacja dzielnej ekipy sprawia, że uroczystości zostają zawieszone. Wątpliwości dotyczących miejscowej bohaterki jednak nie udaje się wyświetlić, ponieważ umiera nagle jedyny wiarygodny świadek wydarzeń. Wykruszają się też poszukiwacze prawdy: do Warszawy rejteruje najpierw pani historyk, a potem specjalistka od zjawisk nadprzyrodzonych. Na placu boju zostaje niezmordowany dziennikarz, który dociera do wnuczki bohaterskiej staruszki, i tu spotyka go zawód. Okazuje się bowiem, że przedstawiona przez nią historia ocalenia mogła być prawdziwa. Na to jednak nie godzą się aktorzy, od początku wykłócający się między sobą o wiarygodność i kompetencje swoich postaci. Nicowanie tej relacji na różne sposoby nie zbliża jednak do ostatecznych rozstrzygnięć, wręcz przeciwnie, prawda staje się przedmiotem dealu między postaciami, którym udaje się wynegocjować różne zakończenia: "polskie", satysfakcjonujące miejscowych obywateli, "izraelskie", przyznające rację dziennikarzowi, oraz finał never-ending story, obsesyjnie powracający do tego samego punktu w relacji wnuczki.

Michał Zadara zwraca uwagę, że wiedza o postawie Polaków wobec holocaustu pada ofiarą skonfliktowanych dyskursów politycznych i kulturowych. Sceptycyzm wobec możliwości wyważenia obiektywnego stanowiska widać dobitnie w konstrukcji świata przedstawionego w spektaklu, którego prawomocność jest kwestionowana na wielu poziomach. O nietrwałym statusie fikcji scenicznej przesądza przede wszystkim płynność postaci, obsługiwanych w różnych konstelacjach tylko przez szóstkę aktorów. Ten sam ansambl w chwilach zawieszenia akcji przekształca się w rodzaj chóru, żywo dyskutującego różne punkty widzenia, czasem cofającego bieg zdarzeń, by je oświecić z zupełnie innej strony. Opowiadana historia kluczy po wybojach i zakrętach, nie mogąc wyjść na prostą, aż w końcu rozpryskuje się na kawałki.

Widz, rozsmakowany w pomysłach konceptualnych Zadary, ma tu małe przyjemności w postaci zainstalowanych chytrze min pułapek, rozsadzających tradycyjne sposoby narracji. Chciałoby się jednak czegoś więcej. Wrocławskiej widowni trudno się było rozpoznać w dziwacznych Polonusach, przypominających niewyszukane wyobrażenia o mieszkańcach dalekiej Syberii. Widać też, że aktorzy izraelscy nienajlepiej się czuli w karkołomnej konwencji, narzuconej im przez polskiego reżysera i dramaturga. Niewiele też z tego wszystkiego wynikło - poza nieskomplikowanym przesłaniem, nad którym trudno dyskutować. Bo oczywiście Zadara ma rację: nawet gdyby tykocińska staruszka okazała się bohaterką, powody do niepokoju byłyby i tak.

"Bat Yam - Tykocin" miał być kolejnym po "Transferze!" projektem Teatru Współczesnego, sięgającym do katalogu nierozliczonych polskich spraw. Wyszła oryginalna lekcja wychowawcza, niestety, znacznie mniej poruszająca niż dzieło Jana Klaty.

Jolanta Kowalska - absolwentka Wydziału Wiedzy o Teatrze warszawskiej PWST; pracuje we wrocławskim ośrodku TVP. Autorka książki "Kazimierz Junosza-Stąpowski" (2000).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji