Artykuły

Dwie stare kobiety

Prapremiera dramatu Tadeusza Różewicza "Stara kobieta wysiaduje", zrealizowana przez Jerzego Jarockiego przed blisko czterdziestu laty w Teatrze Współczesnym we Wrocławiu, pozostała w pamięci jako spektakl dynamiczny - i w grze aktorów, i w rytmie zdarzeń. Tematem tamtego przedstawienia był, tak jak je sobie teraz emocjonalnie przypominam, pęd świata ku katastrofie. Dziś powtórzenie tamtego pędu byłoby już anachronizmem. Bo ze światem dzieje się coś innego niż się wówczas wydawało. Nie tak łatwo o ostateczną katastrofę, a może tylko wygląda ona nie tak, jak można to sobie było wyobrazić kilkadziesiąt lat temu. Tadeusz Różewicz słyszy czas, czas teraźniejszy, nie domyka więc formy swoich utworów, nie nadaje im postaci kanonicznej, niezmiennej. Zostawia miejsce, żeby w scenariuszach kolejnych przedstawień dawnego dramatu zmieściło się to, co słychać dziś. Tym razem za brzmiący aktualnie kształt scenariusza współodpowiedzialny jest Stanisław Różewicz, reżyser przedstawienia granego w warszawskim Teatrze Małym. Z utrwalonej już w wielu książkowych wydaniach wersji dramatu "Stara kobieta wysiaduje" usunął więc liczne partie tekstu, dodał natomiast fragmenty pochodzące z późniejszych utworów poety - "Głos anonima", "Trele-morele". Nie wszystkie padające ze sceny słowa da się odnaleźć w tekstach już drukowanych. Bez szczegółowych informacji nie sposób ustalić, kto jest autorem całej reszty. I pewnie nie potrzeba - w tym kształcie warszawskie przedstawienie istnieje jako całość firmowana przez dwu autorów, poetę i reżysera. Scenariusz, który będzie można traktować jako kolejną redakcję dramatu, opublikowano w programie. Ale i on ulegał na próbach kolejnym modyfikacjom, nie w pełni odpowiada temu, co rzeczywiście wypowiedziano ze sceny.

Spektakl mówi więc o tym, co jest dziś -jaki świat słychać dzisiaj. A raczej o tym. jak go słyszą i widzą twórcy "Starej kobiety..." w marcu 2007. Zamiast tamtej dynamiki jest trwanie, wlokące się, nużące wegetowanie na krawędzi, powtarzanie tych samych sytuacji, tych samych gestów, tych samych słów. Opisy katastrof ekologicznych utraciły już pierwotny dramatyzm, dawno wtopiły się w powtarzalność trwania. Informacje o eksperymentach nad różnymi formami zapłodnienia brzmią aktualnie, ale też już nużą, nie budzą sensacji. W podobnie monotonnym rytmie wpisuje się w ten świat nieprzerwane trwanie wojen - nawracające odgłosy wystrzałów, obrazy żołnierzy umierających gdzieś w poniewierce, nie wiadomo, na jakiej wojnie, nie wiadomo, po co. Osobliwe we wszechogarniającym hałasie wydaje się to, że głos docierający ze sceny jest w istocie przytłumiony, zdławiony, jakby unieważniony.

Unieważniona, a może raczej zmodyfikowana, została też naczelna metafora, która organizowała sceniczną rzeczywistość dramatu w 1968 roku - wdzierające się na scenę, wszechogarniające śmiecie. Tylko w pierwszej części pojawia się łagodne nawiązanie do tamtego obrazu - rozrzucone na podłodze puszki i gazety, kilka worków ze śmieciami, które wpadły przez okno otwarte na natarczywe żądanie Starej Kobiety. W drugiej części nie ma już nawet tego, jest posturbnistyczny krajobraz z resztkami szarych zapyziałych murów, murków, zakamarków, schodków, przetaczanych pojemników na odpadki. Tym razem przestrzeń zaprojektowana przez Andrzeja Witkowskiego staje się figurą rozpadu. To jego znakiem najpierw była zaśmiecona kawiarnia, niechlujny kelner. Ważniejsza i bardziej wyrazista jest późniejsza degeneracja przestrzeni, już nie tyle zaśmieconej, ile zdewastowanej, bezpowrotnie zniszczonej.

Stałym punktem obu części przedstawienia jest ustawiony pośrodku przy samej krawędzi sceny stolik, przy którym siedzi Kobieta - dziwacznie, ale nie przesadnie ubrana, w ciasnym kapelusiku przylegającym do głowy. Po przerwie zmieni kapelusz. Jaskrawo umalowana, jeszcze dodaje sobie wielkie plamy różu na policzkach. Coś mamrocze, wydaje nieartykułowane, ptasie dźwięki. Trochę przypomina wyliniałego, spłoszonego ptaka, który znalazł miejsce, gdzie mógłby przycupnąć. Zachowuje się po ptasiemu na długo przedtem, zanim zacznie się gołębie wołanie "cukrrru, cukrrru". Mości się na krześle, jakby miała zasiedzieć się na nim na długo. I rzeczywiście - kiedy próbuje wstać, z trudem robi kilka kroków i zaraz wraca na swoje krzesełko. Anna Chodakowska z ironicznym dystansem i wyrozumiałą wyższością odnosi się do świata. Minami, gestami komentuje to, co dzieje się poza nią. Pilnuje swojego gniazda, swojego prawa do biologiczności, do przesytu, do rozmnażania. Ale jest w tym swoim zasiedzeniu defensywna, robi wszystko, żeby nie włączyć się w otoczenie, nie ulec szaleństwu świata. Po przerwie dzierga na drutach długi rękaw małego sweterka - znak, że przecież urodziła syna i nie chce go od siebie odłączyć. Kontrastem dla niej jest ruchliwy, nieustannie zmieniający miejsce, ciągle czymś zajęty Kelner, brawurowo grany przez Mariusza Bonaszewskiego. Kelner z przejęciem odpowiada Starej Kobiecie, jakby chciał ją wytrącić ze stanu nieświadomości, pobudzić do aktywności, albo po prostu szukał uzasadnienia dla swojej krzątaniny. Mówi jednak cudzymi słowami, usłyszał je w radio, wyczytał w gazetach, których wycinki upycha po kieszeniach, podnosi z podłogi jakieś ich strzępy. W drugiej części spektaklu naprawdę wróci ranny z wojny, przeczołga się przez scenę i umrze w kącie za pojemnikami na śmiecie. Choć chciałby umierać z godnością, szuka jakichś adekwatnych formuł, nie ma już dla niego powrotu "do matki naszej... do ziemi". Jego śmierć wtapia się w zdewastowany świat, nie wywierając żadnego wrażenia.

Wokół Starej Kobiety pojawiają się rozmaite postacie odgrywające wyraziście swoje etiudy, tworzące gotowe, schematyczne, nieco karykaturalne obrazki. Są jak wycinanki z kolorowych gazet, takich jak te, które na plaży przeglądają trzy Dziewczyny, rzadko tylko wychylając spoza nich głowy i wymieniając banalne zdania. Raz tylko jedna z nich się zerwie, wygłaszając sparodiowany manifest nowoczesnej plastyki. Wszyscy są jak odlani ze sztancy - i Lekarz, i wyzywająca Dziewczyna w błyskotliwym monologu festiwalowej laureatki, i dwaj Zamiatacze, i Ślepiec nieporadnie filozofujący, i Skrzypek, ciągnący znane szlagiery, i Strażnik, i Cyryl, kelner-fryzjer, i Pan B, kozer z dawnych lat. Prawdziwy dialog udaje się bohaterce nawiązać z Papugą. Jest ona jak kolejne wcielenie starej kobiety, ubrana w staroświecką suknię, ozdobioną bardzo kolorowym ogonem, takimiż kokardami, w wymyślnym, wielobarwnym kapeluszu. Papuga, którą znakomicie gra Dorota Landowska, jakby trochę śmieciarka, ciągnie za sobą bardzo zdezelowany dziecięcy wózek wypełniony starymi parasolkami i coś sobie gaworzy ni to po francusku - ni to po ptasiemu. I to właśnie za pomocą tych ptasich dźwięków obie kobiety porozumiewają się najlepiej. Bo słowa są już tylko gotowymi kliszami, powtarzane w kółko nie budują dialogu.

Dewastacja przestrzeni ogarnęła też w tym przedstawieniu pojawiające się na scenie postacie. Przede wszystkim postacie. Tym razem większym zagrożeniem niż śmietnik odpadów materialnych jest śmietnik słów, zachowań, postaw, w końcu samych ludzi spychanych na obrzeża, choć nie wiemy, czy istnieje coś jeszcze poza nimi. Ten śmietnik w końcu pokonał Starą Kobietę. Dwa poetyckie monologi już jej przed nim nie obronią, nie przeciwstawią się mu. Młodzieniec, Syn, grany przez Leszka Zdunia, zupełnie inny niż czterdzieści lat temu, okazał się zwyczajnym złodziejem okradającym staruszki z pierścionków i pieniędzy, o jakich pełno w codziennych doniesieniach z wszystkich miast. Po zetknięciu z nim kobieta rezygnuje - przerywa wełnę, odrzuca dziergany bez końca sweterek, przerywa nić łączącą ją z życiem. Próbuje wstać i przejść kilka kroków, ale już nie potrafi, pada twarzą do ziemi. W świecie klisz i mechanicznych kopii próbowała zachować zdolność do elementarnych odruchów. Jeszcze ludzkich? Może już tylko biologicznych. Brak miejsca na takie reakcje, ich nieustającą schematyzację, wydobywa gorzka ironia finału - nad leżącą, umarłą Starą Kobietą staje biało-granatowa dziewczynka z warkoczami i tonem grzecznej uczennicy śpiewa "Happy birthday".

"Czy można wyobrazić sobie współczesnego człowieka dowiadującego się czegoś o życiu bez pośrednictwa gazet. Nie." - pisał Stanisław Brzozowski w 1906 roku, w pierwszym odcinku "Listów o literaturze". Przedstawienie Stanisława Różewicza pokazuje świat kształtowany wyłącznie za pośrednictwem gazet i wszelkich innych mediów na wyścigi podrzucających odbiorcom kolejne wyimki. Z czego? Przecież nie sposób nazwać tego życiem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji