Artykuły

Po premierze

Nie ma kurtyny. Sycylijska średniowieczna katedra, tak szczegółowo opisana przez Szymanowskiego i Iwaszkiewicza w didaskaliach opery, na wrocławskiej scenie jest mrocznym wnętrzem współczesnego kościoła - rzędy plastikowych krzeseł, z prawej strony podwyższenie ze świecami, z lewej trzy fotele. Kiedy siadamy na widowni, na scenie zbierają się wierni. Ciemne stroje, garnitury, płaszcze, spódnice, garsonki. Kilkanaście zakonnic (jedna z nich, Diakonissa, zapala świece). Wszyscy zamyśleni, skupieni, z modlitewnikami w rękach. Na odgłos dzwonu (nie ma go w partyturze) z tyłu pojawia się kilku biskupów w czerwonych strojach i białych tiarach. Na odgłos tam-tamu (dopiero te trzy uderzenia otwierają partyturę opery) wchodzi Główny Kapłan, Archiereios, z kielichem w dłoniach. Rozpoczyna się nabożeństwo.

W warszawskiej inscenizacji "Króla Rogera" w reżyserii Trelińskiego sprzed kilku lat nie było dzwonów, a uderzenia tam-tamu zostały wydłużone w nieskończoność. Chór stał na najwyższym balkonie widowni, pod sufitem wielkiego teatru. Nieobecny w wydarzeniach, komentujący, zdystansowany, składający świadectwo. Podczas pierwszego hymnu od widowni, w kierunku sceny, szły postaci w brązowych habitach z kapturami na głowach, z kadzielnicami w ręku. Szły na modlitwę. Podłoga sceny była jak grudy spalonej ziemi. Roger (wspaniały Wojciech Drabowicz) miał wielki zdobny płaszcz. Był nierzeczywisty, alegoryczny. Jak postać-znak. Jak symbol. Kiedy podszedł do ołtarza i podniósł kielich - niczym kapłan spełniający Najświętszą Ofiarę - nagle, z ziemi, jakby z niego samego, wyrósł Cień (tancerz Maksym Wojtiul). Jungowska figura podświadomości.

Wrocławski "Król Roger" dzieje się dziś. Wśród wiernych, otoczony agentami ochrony, pojawia się król (świetny Andrzej Dobber). Współczesny władca biznesu, państwa, kultury, religii, świata. W czarnym garniturze, białej koszuli, czarnych skórzanych rękawiczkach, szafirowym szalu, przeciwsłonecznych okularach. Z krwi i kości, z ciała i duszy, choć duszyczka jego struta, zbolała, wątpiąca. Zamyślony, siada w pierwszym rzędzie. Siedzi nawet wtedy, gdy Kapłan i wierni sprawują ofiarę. Wstaje dopiero na pierwsze gwałtowne uderzenie muzyki, kiedy chór śpiewa słowa "Boże pobłogosław Panie praodwieczny królowi naszemu Rogerowi", a przestrzeń przecina silny podmuch wiatru gaszący świece, zrywający nakrycia głów, falujący ubraniami. Z tyłu sceny rozsuwa się ściana. Widać ołtarz przykryty białym obrusem, na nim księgę (Księga!), której wiatr (duch?) przewraca strony. Ten obraz jest jak odprysk słynnej sceny na placu Św. Piotra podczas pogrzebu Jana Pawła II. Ciemności zakryły ziemię. Ujawniają się szczeliny. To tam może objawić się Bóg.

"Niech go przywiodą" - rozkazuje Roger. W Warszawie Pasterz stanął z tyłu sceny, na schodach, cały w bieli, w powłóczystej jasnej szacie, z ogoloną głową. Bezpłciowy, androgyniczny, czysty. We Wrocławiu agenci ochrony wprowadzają przybysza i rzucają na podłogę. Pasterz (intrygujący Pawło Tołstoj) ma luźny biały strój, sportowe trampki, jasne włosy. Jest lekki, eteryczny, jak wiatr. Pierwsze frazy śpiewa jeszcze leżąc. Jakby budził się ze snu, jakby uczył się wstawać i chodzić (przypomina w tym Dionizosa-Chyrę z pierwszej sceny Ba-chantek Warlikowskiego). Przygląda się swoim dłoniom - zdziwiony, ale radosny; przygląda się ludziom - łagodnie i z dobrocią: stąpa miękko, lekko - mimo zadanych ciosów i kopnięć, śladów krwi na twarzy. W pewnej chwili bierze do ręki kielich, staje na środku sceny-kościoła, przechylając naczynie, zatacza okrąg, oblewa także twarz, połykając łapczywie kilka kropel. Ale okrąg nie jest tajemny, magiczny, niedostępny. Na rozkaz Rogera na Pasterza rzucają się agenci. Tłum krzyczy, Roger zadaje ciosy, agenci kilkoma kopnięciami dopełniają zadania. Pasterz śpiewa wtedy "Mój Bóg jest miłościwy, jest dobrym pasterzem. Bóg mój!". To druga po scenie z wiatrem wspaniała kulminacja w I akcie wrocławskiej inscenizacji.

Szymanowski pisał "Króla Rogera" przez sześć lat. Początkowo jak w gorączce, z dzikim entuzjazmem, by kilkakrotnie oddalać się od historii. Dość burzliwa była także współpraca z Jarosławem Iwaszkiewiczem (libretto III aktu kompozytor napisał sam). Najmocniej te stany fascynacji i oddalenia odbijają się chyba w II akcie, w którym twórcy próbowali nawiązać do wielkiego dialogu Dionizosa z Penteuszem u Eurypidesa. W Warszawie ten akt był skąpany w niebiesko-błękitnym świetle. Białą szatę Pasterza zdobiły fioletowe żaboty. Wokół niego wili się wyznawcy - ich ciała owinięte płótnem, ich głowy pokryte materiałem. Bez twarzy, bezimienni, spętani dzikim pragnieniem i siłą. We Wrocławiu na scenie stoją dwie sofy, na podłodze mnóstwo poduszek, pokój domykają ściany ze szkła przedzielone falującymi zasłonami. Jest noc, jest duszno. Roksana (interesująca Aleksandra Buczek) całuje agenta ochrony, po czym uderza go w twarz i kładzie się na podłodze. Roger spaceruje nerwowo po pokoju. Wreszcie jest, on, bóg. "Przychodzę sam, jako kazałeś, Królu" - śpiewa niewinnym głosem, w welonie na głowie, jak oblubienica. Obok niego, wraz z nim, "dzieweczki, cudni młodzieńcy". Popędliwi, zwierzęcy, dziwni, dzicy. Pasterz zapala jointa i rozpoczyna się bachiczny odlot. Za chwilę wnosi do pokoju manekina okrytego tym samym welonem (sobowtór-cień Rogera?). Cała ta sekwencja nie do końca przekonuje. Ale jak dziś pokazać dionizyjską orgię?

U Szymanowskiego III akt opery dzieje się w ruinach teatru antycznego. W Warszawie scena była pusta, jak wyschnięta ziemia, wydrążona, pełna szczelin. Całości dopełniało przeszywająco sine światło. W szczelinach kilka istot - półnagich, ze spuszczonymi głowami, wypalonych. Roger miał białe włosy, wielką białą szatę, chodził z trudem, wolno, majestatycznie. Roksana wyłoniła się ze szczeliny, rosła, rosła w górę, by stanąć owinięta wielometrowym białym płaszczem materiału ponad Rogerem. Z sufitu, z nieba, spłynął jeszcze Pasterz. Ten obraz był zniewalający. Nagle na wąskich ekranach pojawiły się cyfry. Grad spadających cyfr - jak z "Matrixa" - rosnący wraz z fortissimo muzyki. I ostatni obraz: hymn do słońca Roger śpiewał w samotności, w wewnętrznej ciemności, bo oślepły, z przekłutymi oczami. Umarły. We Wrocławiu ostatni akt zadziwia kameralnością, intymnością. Na scenie, jak w muzyce, odzywają się echa Wagnerowskiego Tristana. Roger leży na szpitalnym łóżku. Scenę od widowni oddziela biały tiul. W głębi pokoju wiadra z kwiatami. Kiedy Roger pierwszy raz wzywa Roksanę, przestrzeń zalewa obraz jak z telewizora po skończonym programie. Wirujące czarne punkty na białym tle. Na tylnej ścianie czarne cienie. Halucynacja. Hipnoza. Ubrana na biało Roksana wchodzi z bukietem świeżych białych tulipanów. Pasterz (Dionizos) nie pojawi się w ogóle, wraz z bohaterami będziemy słyszeć tylko jego głos. Jeszcze jedna projekcja: ciemność, światło pada tylko na twarz Rogera, cień jego głowy na tylnej ścianie owija świetlna aureola. Śpiewający Rogera podczas drugiego spektaklu Andrzej Godlewski ma długie włosy. Ten cień przypomina głowę Chrystusa... Wreszcie w momencie kulminacji, kiedy w Warszawie scena zalała się cyframi, we Wrocławiu wchodzimy w tunel jak z "2001. Odysei kosmicznej Kubricka". Światła samochodów, ziemskie krajobrazy, wyimaginowane przestrzenie kosmosu. Pędzące, gwałtowne, gasnące. I ostatnia scena. Nie ma tiulu, nie ma bocznych ścian. Patrzymy na otwartą przestrzeń wrocławskiej sceny. Edrisi siedzi przy łóżku, spod kołdry wystaje martwe ciało. Z tyłu wchodzi Roger. W białym swetrze i szlafroku. Patrzy. Klęka z prawej strony, wśród rozrzuconych tulipanów i zaczyna śpiewać hymn do słońca. Umarły, żywy. Na tylnej ścianie ostatni obraz: falujące morze. Groźne. Otchłanne. Tak kończy się wrocławski "Król Roger".

Warszawskiego "Króla Rogera" już nie ma - definitywnie odszedł wraz z tragiczną śmiercią Wojciecha Drabowicza, trzy dni przed wrocławską premierą. Może dlatego nie sposób powiedzieć, która inscenizacja jest lepsza. Wiem tylko, że dzięki Szymanowskiemu (i Iwaszkiewiczowi) i Trelińskiemu musimy znów stanąć przed pytaniem, czym jest człowiek, kim jest, jeśli jest. Bóg... Nie ma większych i ważniejszych pytań. Nie ma też bardziej niejednoznacznej odpowiedzi niż ta, której swoją muzyką (jakże wielką i cudowną) udziela Karol Szymanowski. Treliński, w Warszawie i Wrocławiu, każe nam patrzeć i pytać głównie o człowieka. Ale bóg (Bóg?) pojawia się i tak. Nieproszony. "Hagios Kyrios Theos Sabaoth..."

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji