Artykuły

Wielka magia teatru

W kulminacyjnym momencie nowego spektaklu Jerzego Grzegorzewskiego Przewodnik chóru górali ze środka wielkiej sceny Teatru Narodowego, powiększonej jeszcze o część widowni, z której usunięto siedem rzędów, rozmawia z muzykami siedzącymi po obu stronach balkonu. Rozmawia, choć na jego słowa odpowiadają tylko dźwiękiem swoich instrumentów. On podrzuca nuty, zestawia je w akordy, oni nadają im brzmienie. Nuta po nucie układają się w harmonijne frazy, aż wybuchną wspaniałą melodią pieśni o Krywaniu. Więc teraz on, Zbigniew Zamachowski, z prawdziwym podhalańskim akcentem i wielką ekspresją podejmie ją przy wtórze tworzących chór górali czterech chłopców, którzy przysiedli w głębi i czekali w napięciu, co z tego będzie. To krystaliczny przykład tego, jak Grzegorzewski panuje nad materią teatru, jak umie nadać jej nośność, wydobyć siłę i budować nieskłamane wzruszenie. Bo jest to jedna z najpiękniejszych i najbardziej wzruszających scen przedstawienia Halka Spinoza albo Opera utracona, albo Żal za uciekającym bezpowrotnie życiem. Tytuł precyzyjnie określa jego zawartość. Spektakl Grzegorzewskiego łączy tęsknotę za harmonijną muzyką, klarowną filozofią i przejrzystym pięknem sztuki z pogmatwanym ich obrazem w realnym świecie ludzi. Wzruszenie wywołane pieśnią o Krywaniu może być już tylko ulotną chwilą. Zaraz złamie je rozsypująca się po scenie krzątanina artystów i otaczających ich kibiców, usiłujących stworzyć film, wskrzesić operę, wydobyć od natury prawdę i na wiele sposobów rozszyfrować zagadkę formy w sztuce. Wzruszenie jednak pozostaje jako przeciwwaga dla niepokoju rozgorączkowanego świata. Ten niepokój, choć czasem groteskowy i powykrzywiany, to w istocie wyraz dręczącego poszukiwania i dotyka odwrotnej strony prawdy o sztuce, pokazuje jej inne, ludzkie oblicze. Spod min, póz i grymasów-min potraktowanych dosłownie, jak na słynnych zdjęciach Witkacego - wyłania się nagle dramatyzm twórcy. Bo tak naprawdę ze współczuciem patrzymy na grupę artystów operowych pędzących przez scenę w poszukiwaniu utraconego tonu. Z rozczuleniem słuchamy opowieści granej przez Annę Chodakowską zwariowanej malarki Klaudestyny, która wspinała się na skały, by malować świat z punktu widzenia owadów i skończyła uwięziona z nogą w gipsie w tramwajowym pantografie. Przejmująco brzmi fragment monologu Kordiana, wypowiadany tu przez Krzysztofa Wakulińskiego grającego S. I. Witkiewicza, urzeczonego poetycką siłą Szekspira, przerażonego własnym pragnieniem: "Wolałbym ciemną mieć na oczach chmurę/ I patrzeć na świat oczyma twojemi." Toteż teatr piorunem odpowie na jego zuchwałość. A Rycerz z Giewontu i zarazem z Wesela, który mu się ukaże, będzie postacią potraktowaną zdumiewająco poważnie. Przedstawienie Grzegorzewskiego budowane jest polifonicznie, z wielu różnych melodii, z których żadna pojedynczo nie zdoła ogarnąć całości ludzkiego doświadczenia, wywołać wrażenia pełni. Wielość melodii, myśli i doznań, wielość obrazów, postaci i strzępów dialogów dramatycznych spotyka się więc w teatrze - od blisko stu lat, czyli od czasu premiery Wesela - w sposób najbardziej naturalny. Witkacy też doskonale to rozumiał. A Grzegorzewski podejmuje i konstrukcję, i podstawowe wątki Wyspiańskiego. Wyspiańskiego artysty, uwolnionego nareszcie od patriotycznego obowiązku. Reżyser zderza różne światy już nie na podkrakowskim weselu inteligenta z chłopką, tylko w otoczeniu, w którym zaczęły się spotykać sto lat temu i spotykają się do dziś, czyli w Zakopanem. A Zakopane ustanawia i niszczy hierarchie. W Zakopanem teatralnym dzieje się to tym bardziej przewrotnie. Sceniczne góry są niziutkie i jakby zanurzone w wodzie uginają się pod ciężarem artysty usiłującego wyrecytować na nich strzępy monologu Gustawa z IV części Dziadów. Za to pary tańczące na hotelowym balu w Savoyu unoszą się strzeliście w górę, z drabinek umieszczonych na balkonach dominują nad całą przestrzenią teatru.

Sztuczność, poza i pogmatwany bieg myśli artystów natkną się tu - jak w Weselu - na prostą góralską prawdę, która przypomina podstawowe prawa świata podporządkowanego wyższej harmonii. Trzeba tylko się w nią wsłuchać, jak Przewodnik górali w swoje nutki. Ale oddziaływanie jest wzajemne prosta prawda o harmonii musi też uporać się z parą, która tańczy, choć nie słychać muzyki. A góralska liryczna opowieść o prawach miłości nie starczy, by wyjaśnić skomplikowane zależności między dwojgiem ludzi. Jak Siostra Dora i tenor Kinofalos zafascynowanych sobą, dręczących się wzajemnie, skazanych na siebie. Wreszcie złączonych konwulsyjną więzią w ogromnie dramatycznej scenie, w której Gabriela Kownacka i Mariusz Benoit wydobyli z urywanego dialogu wszystkie chyba możliwe brzmienia i rejestry emocjonalne, wpisane w jeden z najpiękniejszych obrazów, jakie zdarzyło mi się oglądać w teatrze. Na scenę wyjeżdża coś, co przypomina pierwsze modele samochodów, siedzi w nim kobieta, obok klęczy mężczyzna, niezależnie od pozycji, zawsze nienagannie wyprostowany. Oboje ubrani są na czarno, pojazd ma kolor ziemi. Po chwili on wstaje, powoli zaczyna prowadzić pojazd za długi pałąk, jak wózek dziecinny. Ona siedzi najpierw wygodnie rozparta, później kuli się coraz bardziej, aż pochylona znika we wnętrzu swojego ziemistego wehikułu z gasnącym krzykiem "Dora! Dora!".

I tak nakładają się tu na siebie - kreacyjna sztuka i zwyczajne poszukiwanie prostych prawd; sztuczna natura i prawdziwi ludzie; świat opery, która utraciła głos, rwane melodie dancingu i jasne pieśni górali i Halki; łagodna ironia i przejmujący ton osobisty. A wszystko to objęte - jak w Weselu - wspólnym rytmem porządkującym całość na wielu poziomach. W precyzyjny układ dźwięków wkomponowany został i stuk zamykanych leżaków, i synkopowany tupot kroków. Tupot różnorodny, czasem on tylko punktuje akcję sceniczną, nadaje jej tempo. I wtedy w tak wytupywanym rytmie wracają też reminiscencje Wesela reżyserowanego przez Grzegorzewskiego w krakowskim Starym Teatrze.

W inny rodzaj rytmu wpisują się kontrasty między postaciami, różnorodność ich barw. Zmienna gorączkowość Witkacego i zwolnione ruchy kinooperatora granego przez Wojciecha Malajkata, liryczny ton Zamachowskiego i stanowcza siła Radziwiłowicza (drugiego Przewodnika górali), ospale przeciągające się na leżakach dziewczyny i rozpędzeni artyści z milczącej opery. Nawet w grupach aktorzy tworzą postacie mocno i wyraziście zindywidualizowane. Sceniczne napięcie powstaje dzięki sile odmiennych, bardzo aktorskich osobowości, które nadają ton poszczególnym sekwencjom, nie pozwalają oderwać uwagi od pięknie komponowanych obrazów scenicznych. Bo przedstawienie Halka Spinoza, choć jest tak bardzo autorskie i osobiste, ogromnie wiele zawdzięcza aktorom i ich zespołowemu współdziałaniu. Każda postać zależy od partnera, gest jednej postaci płynnie przechodzi w gest innej, każdy obraz rodzi się z poprzedniego. Tu nie można sfałszować ani słowem, ani dźwiękiem, ani ruchem - i wszyscy są tego do końca świadomi. Wielość barw i tonów tego spektaklu poddaje się nadrzędnej rytmicznej całości. Polifonia komponuje się w harmonijną pełnię. Aż do finałowej kody, kiedy przeciwstawienie melodii dwu światów nie tworzy już dysonansu. Halka, Maria Mitrosz, pojawia się na balkonie, nad widownią i wspaniale jasnym, mocnym głosem śpiewa swoją arię. Ostatnie tony jej pieśni nakładają się na odgłosy statku szykującego się do wypłynięcia w morze. Podnosi się tylny horyzont odsłaniając zarysy kominów i świateł na pokładach wyruszającego parowca. Góry, w których przed chwilą przebywaliśmy, szczyty wykreowane wyobraźnią artysty - i Krywań, i białe klify Dover, i skała, z której skoczyła porzucona góralska dziewczyna - niepostrzeżenie stają się morzem. Przestrzeń rozsuwa się, dwa światy muszą się rozstać, dzieli je oceaniczna przepaść. A równocześnie to sztuka stwarza szansę, która pozwala je scalić. Pożegnalna pieśń Halki płynnie przechodzi w pożegnalną piosenkę z Ameryki, zrealizowanej przez Grzegorzewskiego przed laty. "Zobaczymy się w Oklahomie" śpiewają goście hotelu Savoy, artyści operowi pakują swoje kufry - statek odpływa. Na scenie zostaje trup góralskiej dziewczyny wniesiony na zwykłej kozetce i artysta - S.I. Witkiewicz Vignac Stacy, który chciał dotknąć tajemnicy tworzenia. Dotknął cudu. Śmierć Halki ze Spinozów punktuje dramatyczny rozziew między różnymi przestrzeniami ludzkich światów, a przecież nie rozbija harmonii obrazu. Dodając do polifonii przedstawienia nowy ton, współtworzy piękno, które ocala.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji