Artykuły

Racine nieoczekiwany

"Jest tutaj młoda dziewczyna bardzo zgrabna i o zachęcającej figurce. Widywałem ją zawsze tylko na pięć lub sześć kroków i uważałem za bardzo piękną. Płeć jej wydawała mi się wdzięczna i olśniewająca, oczy wielkie i o pysznej czerni, gors i wszystko inne, co dosyć swobodnie odsłaniają w tym kraju, doskonałej białości. Myślałem o niej zawsze w sposób dość czuły i bliski zadurzenia, ale widywałem ją tylko w kościele, bo jak ci już pisałem, większym jeszcze jestem samotnikiem, niż mi to doradzał mój kuzyn. W końcu postanowiłem zobaczyć, czy nie zmyliło mnie wyobrażenie, jakie miałem o niej i skorzystałem z pierwszej godziwej okazji. Podszedłem i zagadnąłem ją, ale jak tylko otworzyłem usta i przyjrzałem się jej bliżej, nie mogłem wymówić już ani słowa. Zobaczyłem na jej twarzy kolorowe plamy, jak gdyby świeżo wyszła z choroby i to natychmiast odwróciło moje myśli. Prawdę mówiąc, musiałem spotkać ją w którymś z tych dni przykrych uciążliwych dla kobiet, których przyczyną jest ich przyroda... Ostatecznie bardzo byłem zadowolony z tego spotkania, wyleczyło mnie od pewnego niepokoju; uczę się teraz żyć w sposób nieco bardziej rozsądny, i nie chcę dać się rozpraszać na wszystkie strony. Zaczynam mój nowicjat.."

Kto pisał ten list trochę staroświecki w swojej stylistyce, ale tak współczesny w dociekliwości psychologicznej! Może Benjamin Constant w swoim Czerwonym zeszycie albo nawet bohater Prousta po pierwszym spotkaniu z Albertyną? Nie! Tak pisał do swojego przyjaciela dwudziestotrzyletni Racine, kiedy porzucił swoich jansenistowskich wychowawców i po raz pierwszy pojechał do Prowancji.

Ten list mnie zaszokował. Nie przystawał zupełnie do obrazu Racine'a, jaki zachowałem z dawnych lektur. Jego tragedie wydawały mi się zbyt białe, dostojne i posągowe, nużyła mnie ta dramaturgia, która nie zstępuje nigdy poniżej górnego cis, drażnili mnie bohaterowie, którzy nie schodzą nigdy z koturnu. Myślałem zawsze o Racinie niemal to samo, co młody Stendal. Wydawał mi się dworski, zimny i sztuczny, nieznośny w swojej retoryce, ogłuszający tyradami. Aż zobaczyłem Eichlerówna. I zacząłem znowu czytać Racine'a. Ale czytałem już Racine'a inaczej.

"Świat tragedii - pisał Andre Malraux w przedmowie do Czasów pogardy - to zawsze świat antyczny: człowiek, tłum, żywioły, kobieta, przeinaczenie. Sprowadza się do dwóch osób działających, bohatera i sensu, jaki on nadaje życiu". Zdanie to przylega ściśle do Fedry, ale zdanie to przylega równie ściśle do Upadku Camusa. Kiedy czytałem Fedrę, kiedy patrzałem na Eichlerównę, usłyszałem nagle monolog Jana Baptysty Clamence. I zrozumiałem, że bardzo podobny list, jak ten, z którego zacytowałem tutaj fragmenty, mógłby napisać także bohater Upadku.

Zawsze miał w sobie gust do psychologizującej analizy. Trochę delektacji sobą, trochę moralnych skrupułów. Aż do chwili, kiedy przechodząc w nocy przez most nad Sekwaną, usłyszał krzyk tonącej dziewczyny i uciekł. Od tej chwili to już nie były skrupuły i nie pozostawało nic z bezinteresownej delektacji analizą. Od tej chwili wszystko stało się tragiczne. Został podważony sens istnienia. Przekroczył granicę.

Kiedy Fedra po raz pierwszy wchodzi na scenę, jest już po przekroczeniu tej samej granicy. Świat dla niej przestał istnieć. Jest sama ze swoim grzechem i może tylko truć się nim aż do śmierci. Świat odpłynął. Jest rzeczą uderzającą jak świat Racine'a jest pusty. Nie ma w nim przedmiotów, nie ma w nim pejzażu, nie ma w nim przyrody. Dwukrotnie w Fedrze pada słowo: las. Ale las jest tutaj tylko miejscem; drzewa w nim nie szumią, nie mają zapachu. Jest tylko pałac z posągiem Wenus, nazwy greckich bóstw i imiona greckich bohaterów. Ale ten pałac, te nazwy i te imiona są tylko pięknym dźwiękiem. Tragedia Fedry zaczyna się w absolutnej pustce. Jej zbrodnia, jest właściwie niepojęta dla świata. Co uczyniła? Zgrzeszyła uczynkiem? Nie. Zgrzeszyła tylko myślą, tylko samym pragnieniem. Usłyszała krzyk tonącej dziewczyny i znalazła się już po tamtej stronie. Na próżno kusi ją świat, że jeszcze może być szczęśliwa. Na próżno ofiarowuje jej kompromis moralny. Fedra od samego początku wie, że jest zgubiona. Może się tylko szamotać. I szamoce się w szklanym kloszu, z którego wypompowano powietrze.

Pozornie można sobie wyobrazić Fedrę jako dramat obyczajowy i psychologiczny z końca XIX wieku. Dojrzała kobieta zakochała się nagle w swoim młodziutkim pasierbie. Wstydzi się sama przed sobą. Odczuwa to jako shocking jako coś nieprzyzwoitego. Zwalcza w sobie tę miłość, aż dowiaduje się nagle, że jej mąż umarł. Jest wolna, może wyznać swoje uczucie. Ale w chłopcu miłość jej budzi wstręt, kocha się w młodej dziewczynie. Słowa jednak zostały wypowiedziane, ciążą nad bohaterami. Ale przecież nie ma żadnych bohaterów. Jest tylko mieszczańska żona, bankier, który zawieruszył się gdzieś w podróży, młody chłopak, mniej lub bardziej zacny i jakaś szwaczka, którą poznał szyjąc sobie koszule frakowe. Sztuka taka mogłaby być komedią, farsą, melodramatem; wszystkim, co chcecie, tylko nie tragedią. Nawet gdyby kończyła się strzałem rewolwerowym lub flaszką z esencją octową.

Anegdota w Racinowskiej Fedrze jest tylko pretekstem i pozorem Fedra przeprowadza swój rachunek sumienia w świecie, który jest moralnie nie do przyjęcia, w którym istnieje miłość i każda miłość jest grzechem; w którym istnieje potrzeba szczęścia, a każde szczęście jest niemożliwe; w którym istnieje Bóg, ale Bóg jest ślepy, głuchy i mściwy. Nie Fedra jest tragiczna, ale świat Racine'a jest tragiczny. Wszystkie ludzkie konflikty są nie-rozwiązalne pod tym straszliwym ciśnieniem imperatywu moralnego. Fedra może tylko wybrać śmierć.

Eichlerówny nie opuszcza uśmiech. Jest to uśmiech Mony Lizy, drwiący, zagadkowy, niemal zaświatowy. cy, zagadkowy, niemal zaświatowy. Rozmawia ze swoją powiernicą, z Hipolitem, z mężem. Nie, to tylko złudzenia. Cała rola Eichlerówny jest tylko monologiem, ona rozmawia tylko z sobą, z bogami. I jest to spowiedź tak samo bezlitosna, wstrząsająca i namiętna, jak monolog Jana Babtysty Clamence. I jest to spowiedź tak samo współczesna. Jest w niej wiersz wypowiadany wspaniale, ale myśl, namiętności, przerażenie światem płyną jakby pod wierszem, pod tą wspaniałą retoryką. Jak gdyby wszystkie te słowa były tylko także pozorem, bo prawdziwa tragedia rozgrywa się jeszcze głębiej. Już bez słów. Eichlerówna zrozumiała, że rola Fedry jest spowiedzią i monologiem, że Fedra jest samotna od pierwszej do ostatniej chwili. Że tylko w niej rozegrał się cały dramat. I kiedy umiera, ruchem ręki powolnym i pieszczotliwym gładzi ziemię. Ziemia ją zdradziła, ale śmierć godzi ją z ziemią.

Pozostali odtwórcy wobec Eichlerówny wydawali się dziecinni, drażniący lub niepotrzebni. Nie było to ich winą. Życzkowska w roli Enony była szlachetna w geście. Wichniarz wyglądał, jak król Herod z jasełek, ale bas jego brzmiał głęboko i uroczyście. Śmiałowski był drewniany, ale prezentował się pięknie. Nic nie szkodzi. Fedra była monodramem, ale był to monodram jedyny i wspaniały. Eichlerówna przez większą część roli zamykała oczy. Prawdopodobnie nie chciała patrzeć na dekoracje. Nie należy jej się dziwić.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji