Artykuły

Ona, urodzona w Warszawie

ANNA PRUCNAL, aktorka i pieśniarka od lat mieszkająca w Paryżu, przyjechała do Krakowa, by w Piwnicy pod Baranami promować swoją książkę "Ja urodzona w Warszawie".

Anna Bugajska: Pisała Pani książkę dla Francuzów, teraz ukazało się jej polskie tłumaczenie. Czy obydwie wersje czymś się różnią?

Anna Prucnal: Oczywiście! Musiałam zrobić polską wersję książki. Francuzów nie interesowała moja kariera na Zachodzie - tam wszyscy ją znają. Interesowało ich za to moje dzieciństwo, moja młodość, dawna Warszawa. To właściwie książka historyczna. Chciałam im opowiedzieć, że w czasach PRL-u nie tylko panował terror, głód i tortury. W środowisku artystycznym to w ogóle nie była prawda. Myśmy mieli przywileje, nie staliśmy w kolejkach, nie brakowało nam podstawowych produktów. Artystów się uwielbiało, na dodatek byliśmy młodzi, a życie było wspaniałe. Z wersji polskiej musiałam zaś usunąć takie informacje, że Wisła, to rzeka, która płynie przez Warszawę... Dołożyłam też kilka anegdotek.

Kilka razy wracała Pani do Polski - z Françoisem Mitterrandem, kilka lat później, "by się przypomnieć" rodzimej publiczności, teraz - ze swoją książką. Udały się Pani te powroty?

- Teraz jestem strasznie zestresowana - pisarstwo to nie jest jeszcze mój zawód. Wolę śpiewać i podpisać parę książek, niż mówić na spotkaniach autorskich, może wrócę więc znów z koncertami. Kiedy przyjechałam po raz pierwszy po przerwie, z prezydentem Mitterrandem, był jeszcze stary system. Kosztowało mnie to dużo emocji. Wracasz, a tu pościnali ci drzewa, zburzyli znane ci domy, żeby odwiedzić przyjaciół, musisz iść na cmentarz, nazwiska innych, których darzyłaś zaufaniem, znajdujesz w swojej teczce w IPN. Dlatego jestem przyzwyczajona jednak nie wracać.

Materiały z Pani teczki także znalazły się w książce. Były dla Pani zaskakujące?

- Oczywiście, było mi przykro, kiedy zobaczyłam te materiały, ale przyjaciele, którzy na mnie donosili, powiedzieli mi o tym. W pewien sposób nawet ich rozumiem. Prawdę mówiąc, myślałam jednak, że będą tam mieli na mnie coś ciekawszego, większość materiałów widocznie zniszczono w 1989 roku. To, co zostało, jest dość nijakie. Śmieszne, jak teraz popularne są reality show, a okazało się, że ja kiedyś żyłam w takiej rzeczywistości.

Dlaczego w "Ja urodzona w Warszawie" pisze Pani o sobie na przemian w dwóch osobach - pierwszej i drugiej?

- Chciałam znaleźć formę, dzięki której moje wspomnienia staną się książką. Ale ja do siebie ciągle mówię. To podobno babska przypadłość - Jeanowi (Maillandowi, mężowi artystki - red.) nigdy się to nie zdarza. Kiedy wychodzimy z domu i zatrzasną się za nami drzwi, mówię do siebie: "Znowu zapomniałaś kluczy", a Jean mówi: "Znowu zapomniałem kluczy". Jak gotujemy, mruczę do siebie: "teraz dosypiesz soli, spróbuj, o kurczę, znowu przesoliłaś!". A Jean mówi: "przesoliłem". Taka jestem, tak piszę.

Swojemu mężowi poświęciła Pani sporo miejsca w książce - od pierwszego spotkania po ślub.

- Bo od pierwszego spotkania wiedziałam, że połączyło nas coś wyjątkowego. Prawdę mówiąc, pierwszy raz odczuwałam taką przyjemność seksualną. Byłam niby współautorką rewolucji seksualnej w 68 roku, ale tak czułam się właśnie z Jeanem. Zrozumiałam, jak dziki może być seks, jak twoje reakcje są niezależne od ciebie. Kiedy pierwszy raz go dotknęłam, uderzył we mnie grom z jasnego nieba. Te emocje towarzyszą mi do dziś.

Kilka razy odmówiła Pani współpracy wielkim reżyserom: Peterowi Brookowi, Jerzemu Grotowskiemu...

- ... i Wajdzie. Głupia byłam, prawda? Aktor nie ma prawa odmówić ważnemu reżyserowi. Bo jeśli odmówisz, wszyscy zwracają się przeciw tobie. Mówią, że woda sodowa uderzyła ci do głowy, drwią, prawie nie chcą z tobą gadać. Może nie jestem rasową aktorką, ale zaczęłam się nudzić w teatrze. Są tacy, którzy uwielbiają taką pracę, dla nich to świętość. Ale ja chcę się bawić!

Z tych samych powodów porzuciła Pani operę?

- Tak, chociaż teraz zaczynam ją doceniać. Kiedyś denerwowały mnie te grube babusy, umieranie na suchoty, ta cała sztuczność. Dziś uważam, że ta absolutna abstrakcja jest wspaniała, że jej elementem jest niezwykły dystans, brechtowskie wręcz klimaty. To najczystsza, najbardziej wysublimowana forma sztuki.

Podobno zamierza Pani grać w teatrze już tylko mężczyzn.

- Bo dla nich są role! Dla kobiet jest ich niewiele. Przyzwyczajam się, obcięłam włosy... Zagrałam już chłopca w "Głosie człowieczym" Françisa Poulenca do tekstu Jeana Cocteau. Wywołałam skandal, mówiono, że Cocteau nigdy by sobie na coś takiego nie pozwolił. Mnie to bawi, pójdę dalej w tym kierunku.

Napisała Pani: "Ci, którzy mnie dobrze znają, wiedzą, że za każdym razem wychodzę na scenę po raz ostatni". Co to znaczy?

- Przed każdym występem zżera mnie trema. Okropna, coraz gorsza! Doszłam już do trzeciego kieliszka szampana przed wejściem na scenę. Nie znoszę momentu, kiedy siedzę za kulisami. Inni aktorzy gadają, czytają, grają w szachy, a ja biegam tam i z powrotem jak oszalała. I jeszcze ten histeryczny śmiech, który ogarnia mnie w najmniej odpowiednich momentach...

Wspomina Pani czasem Kraków?

- Jeśli wspominam, zawsze w związku z Piwnicą pod Baranami, a zwłaszcza z Ewą Demarczyk. Nigdy wcześniej i później nie spotkałam takiej pieśniarki. Pewnie takiej już nie będzie. I Kraków bez niej jest jakiś inny

.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji