Artykuły

Adoracja Signoriny

Z Włoch które odwiedził w r. 1958 L. H. Morstin przywiózł cykl reminiscencji klasycznych drukowanych w krajowej prasie literackiej, oraz lekką komedię "Przygoda florencka"*). W twórczości autora "Kłosu Panny" i "Obrony Ksantypy" jest to szkic na marginesie podróży, uśmiech zachwytu i rozrzewnienia wywołany czarem Włoch, urodą tycjanowskich wenecjanek, botticellowskich florentynek. Sztuka jest lirycznym peanem na ich cześć, zachwytem wypowiedzianym w długiej arii dźwięczącej wszystkimi tonami kobiecości, wpisanej w rolę Giovanny, żony Polaka-emigranta osiadłego po wojnie we Włoszech.

Jest to po prawdzie jedyna postać komedii posiadająca pełnię życia scenicznego, z zaborczością młodości zagarniająca dla siebie najlepsze części tekstu. Pozostali partnerzy miłosnego kwartetu dostarczają tylko sposobności do brawurowych popisów jej gniewu, zazdrości, dobroci, złości, tolerancji, nienawiści, współczucia i odruchów okrucieństwa. Wobec tej włoskiej burzy bledną i prawie nikną polskie melancholie, wspominki i obrachunki sumienia, jak prawdopodobnie wobec bogactwa wzruszeń pierwszej po kilkunastu latach podróży zagranicznej musiały blednąc u autora wrażenia z zetknięcia się z nieliczną powojenną emigracją we Włoszech.

Tymczasem jednak właśnie z jej istnieniem związał Morstin i akcję i zagadnienie sztuki.

Treść komedii przypomina popularne po wojnie sztuki o konfrontacji legendy kraju i rzeczywistości emigracji. Jest to jakby "Spotkanie" Wiktora Budzyńskiego przeniesione o dziesięć lat dalej, kiedy czas uniemożliwił już zakończenie na nutę "Kochajmy się". Za późno na prawdziwą radość spotkania, za późno nawet na rozpacz i dramat; dramat rozegrał się wcześniej, pozostał naturalny, nieunikniony rytm życia i ukryta melancholia rzeczy niespełnionych.

Do "przygody florenckiej" dochodzi w 18 lat po wojnie gdy jej bohaterzy w przekroczyli już granice krainy przygód. Jeżeli szczęście jest po prostu stanem w którym nie pragnie się zmiany, wszyscy oni na swój skromny sposób są szczęśliwi. Dopiero nie bezpieczna myśl że przecież mogło być inaczej wytrąca z rutyny codziennego bytowania. Nie na długo, rozsądek przegania mary przeszłości, serca wracają do spokojniejszego rytmu i każdy poprzestaje na swoim.

Niebanalna sytuacja dramatyczna musi więc przejść w konflikt komediowy, zwłaszcza że jest to rozgrywka między trzema cieniami i zaledwie jedną prawdziwą osobą dramatu. Autor chyba rozmyślnie tak stawia sprawę, ograniczywszy się do szkicu, a jeśli idzie o trzy polskie postaci, aby sprowadzić sztukę do zabawnej krotochwili erotycznych pomyłek. Gdyby ten sam temat zechciał potraktować poważnie, natrafiłby na trudności, na konieczność pogłębionej analizy sytuacji i wypowiadania niełatwych zasadniczych sądów.

Skoro już jednak jest inaczej tym bardziej zaskakują opinie o trudnych i bolesnych sprawach, rzucane pośród żartobliwych przekomarzań. Jednakże właśnie dla nich "Przygoda florencka" zasługuje na uwagę jako pierwsza sztuka napisana w Kraju i wystawiana przez polski zespół aktorski poza Krajem, która porusza zagadnienie emigracji i jej stosunku do Polski. Odnowienie kontaktu, aczkolwiek niedostatecznego i nieraz zakłócanego policyjnymi pomysłami, między dwoma wielkimi odłamami społeczeństwa polskiego przywróciło po zmianach październikowych łączność zewnętrzną Kraju i emigracji, wywołując nieuniknioną ponowną konfrontację.

W sztuce Morstina spotkanie się dwóch polskich światów najpierw ma formę krótkiego odnowienia związków uczuciowych między rozwiedzionym, przedwojennym małżeństwem, a następnie zmierzenia się romantycznej tęsknoty za ojczyzną z mocnym do wrośnięciem w nowy kraj, w nowe warunki i nowe obowiązki. Wolno przypuszczać że bohater komedii, dawny kapitan 2-go korpusu, żonaty z piękną wenecjanką, pod wpływem spotkania z pierwszą żoną zjawiającą się w jego pogodnym, zamężnym życiu, kiedyś odwiedzi popaździernikową Polskę, ale nie zanosi się na to by miał do niej kiedykolwiek powrócić. Racje rozumowe, ciężar lat, instynktowny lęk przed cyklicznością polskich nieszczęść zwyciężają odruchy uczuciowe. Niespodzianka przyszła zbyt późno, "święty upiór" stracił pełnię magicznej mocy i nie jest zdolny, jak dawniej, do przerzucania ludzi poprzez lądy i morza.

Wrażliwość Morstina najwidoczniej k, razi tak bardzo prozaiczne, choć dość rozsądne zakończenie romantycznego epizodu. Stara się więc rozsnuć optymistyczne pozory, sugeruje budzące się uczucia Włoszki dla chrypiącej płyty "Mazowsza", poetyzuje o wrzosach i fiołkach. Mimo to nie mamy wątpliwości iż Giulio, ex-Juliusz, nie opuści Włoch, dobrej pracy i udanej rodziny nawet dla ojczyzny spełniającej wszystkie warunki, stawiane przez polską prasę wojskową podczas kampanii włoskiej. Kończy się więc nieuniknionym patriotycznym "katzenjammer'em i źle ukrywanym westchnieniem ulgi gdy widma zawracają w przeszłość i oddalają się chmury mącące pogodne włoskie niebo.

Tego konfliktu nie da się załatwić formułką tęsknoty i zapachami ojczystego krajobrazu. "Przygoda florencka" cofa się więc z nieprzewidzianej, prawdziwej przygody na bezpieczny, tradycyjny grunt komediowy. Już nie idzie o Polskę i emigrację ale o poligamicznych mężczyzn i monogamiczne kobiety. Na tym terenie i autor i aktorzy czują się o wiele pewniej, podczas gdy życzliwe na pewno współczucie dla tęsknoty emigranta prowadziło do nieporozumień.

Jednym z nich jest uwaga iż na emigracji albo żyje się wspomnieniami albo też mitem, czyli fikcyjną Polską jakiej nie było, a zwłaszcza nie będzie. Morstin nie zetknął się z masową polską emigracją, istniejącą np. w Anglii, i może dlatego nie zdaje sobie sprawy że emigracja po prostu żyje nowym, odmiennym życiem, o prawo do którego musiała się ciężko porać, wszystko zaczynając od początku, rodząc się jakby raz jeszcze głucha i niema wśród mało życzliwych obcych.

Jak przystało na żartobliwy kwartet miłosny, o namiętnościach i cierpieniu wspomina się raczej dla przyzwoitości. W istocie rzeczy Irena pociąga Juliusza egzotyzmem dalekiego kraju, melancholią symbolu "povera Polonia", podobnie jak Giovanna dla drugiego męża Ireny jest przede wszystkim wcieleniem powabnej, eleganckiej, podniecającej zagranicy.

Reżyseria Kielanowskiego, który poprzednio wystawił w Londynie "Obronę Ksantypy", słusznie podkreśliła tę nieco powierzchowną cechę "spotkania po Październiku", przyciszając narodowe refleksje i na wpół polityczne uwagi. Zagłuszyła je zresztą Giovanna, nieznośna i urocza, nieobliczalna i arcyrozsądna, "persona grata" autora i obu mężczyzn. Dygatówna pierwszy raz miała rolę idealnie przystającą do jej możliwości i temperamentu aktorskiego. Wygrywała z pasją, z naciskiem pedału, wszystkie jej nuty, wcieliła szaleństwo od którego można zwariować ale zwariować ze szczęścia. Gdyby bardziej urozmaiciła ton, mniej szafowała łatwym efektem dźwięcznych włoskich wykrzykników i zaklęć, byłaby lepszym wzorem dla następnego wznowienia "Przygody" w Polsce.

Wojtecki trochę niepewnie grał bladą zresztą postać Juliusza. Urbanowicz miał mylnie postawioną rolę upartego architekta z Polski, równie łasego na marmurowe jak i żywe kobiece kształty. Ten stuprocentowy mężczyzna, stuprocentowy artysta należy do galerii tradycyjnych postaci farsowych; sztuka traci część werwy i humoru a żywiołowość Giovanny naturalną przeciwwagę gdy zagrać go jak emerytowanego Don Juana.

We współczesnych polskich filmach i sztukach intrygującą postacią jest t.zw. gosposia, czyli przedwojenna , służąca. Morstin jeszcze wyzyskuje i wszystkie naturalne komediowe zalety typu. Sempolińska z banalnych rysów umiała zrobić indywidualną, charakterystyczną sylwetkę.

Niewdzięczna rola Ireny przypadła Brzezińskiej. Gdy weszła na scenę ubrana w swój "najlepszy", źle skrojony, nieudany kostium, przywieziony z Polski, w nie zawsze odpowiedzialne żarty Morstina nieoczekiwanie wdarła się nuta prawdy.

Drżenie rąk, ściśnięcie głosu, niepewność słów istoty skrzywdzonej, zawiedzionej, z trudem odnawiającej poszarpane tworzywo życia, lękającej się o swe ubogie, zastępcze szczęście, miało sugestię absolutnej autentyczności. Rola ujęta zbyt uczciwie, zbyt głęboko w proporcji do komediowych ram sztuki. Wynika to jednak z niezdecydowanego charakteru samego utworu, z nierównego dialogu mieszającego mowę codzienną z językiem poetyzującym. Pośredni przykład jak trudno na scenie o dobry dialog, syntetyzujący barwę, manierę powszedniej rozmowy bez wpadania w deklamacyjną literackość.

W granicach skromnego założenia, o przy zręcznych dekoracjach Orłowicza, efektownych kostiumach, był to jeden z najbardziej udanych wieczorów polskiego zespołu aktorskiego w Londynie. Przypuszczam że wytrzymałby porównanie z prapremierą "Przygody" w Teatrze Kameralnym w Łodzi w maju ub.r., a już tym bardziej z przedstawieniem warszawskim - znanym części wykonawców londyńskich.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji