Artykuły

"Przgoda florencka"

Ludwik Hieronim Morstin jest nie tylko wybitnym dramatopisarzem, ale i jednym z pierwszych w Polsce miłośników Italii Jako owoc jego powrotu po wielu latach absencji, wiosną 1956, do kraju Latynów, powstała komedia pt. "Przygoda florencka", której prapremierę grano w Teatrze Kameralnym w Łodzi w roku ubiegłym. Obecnie wystawił ją Teatr Polski w Londynie, pod kierownictwem Leopolda Kielanowskiego.

Nie dorównuje ona klasą poprzednim, klasycznym sztukom Morstina, ale jest to dzieło głęboko kulturalne, napisane ze swobodą i lekkością rasowego dramaturga, o płynnym dialogu.

"Modele osób - pisał autor z okazji prapremiery - występujących na scenie żyją w słonecznej Italii." We Florencji żyje spokojnie i szczęśliwie para polsko-włoska, Juliusz i Giovanna. Niespodziewanie odwiedza ich małżeństwo z Polski. Irena była przed wojną żoną Juliusza. Włoszka, zazdrosna o męża, więc początkowo nierada spotkaniu byłych małżonków, dzięki wrodzonej dobroci nie tylko zaprasza przybyszów pod dach własnego domu, ale ofiarowuje im wspaniałą gościnę. Pod wpływem wspomnień uczucie Ireny odradza się. Dostrzegając to Giovanna postanawia rozkochać w sobie Andrzeja i pragnąc zemsty, proponuje mu, z włoskim temperamentem, wspólny wyjazd do rodzinnej Wenecji. Ani ożywienie uczuć Ireny i Juliusza nie prowadzi do niczego, ani awantura Giovanny z Andrzejem. Irena wraca do Andrzeja, szczęśliwa Giovanna do Julusza. Intrygą nie tyle miłosną, co uczuciową, jest główny wątek komedii - tęsknota emigrantów za Krajem oraz różnica klimatów życia w Polsce i na Zachodzie. Uwypuklają ją dodatkowo dwie postacie epizodyczne: pana Zygmunta Ostrogskiego, przypominającego trochę Zygmunta Nowakowskiego, patrzącego na świat poprzez mgłę tęsknoty za Polską i pogrążonego we wspomnieniach krakowskich, oraz służącej Polki, Anny - wojującej sarmatki, a równocześnie z duszy nienawidzącej nowych porządków w ojczyźnie. O tej strunie swojej komedii pisał Morstin: "Nie ma, nie może być szczęścia poza ojczyzną, to sobie uświadomiłem w kontakcie z emigracją". Jest wreszcie "Przygoda florencka" pieśnią zachwytu nad pięknem Włoch.

Dawno nie mieliśmy na deskach emigracyjnych tek inteligentnej sztuki. Niemniej niepodobna uważać jej za udaną. Pierwszy akt doskonały, ale zapowiada dramat. Drugi rozwija się podobnie, trochę nawet w melodramat, aby niespodziewanie, mniej więcej od połowy, zamienić się w komedię, czy nawet prawie w farsę. Morstin jest świetnym dramaturgiem, lecz słabszym komediopisarzem. Toteż wszystko, co jest w "Przygodzie florenckiej" komedią, odznacza się bezradnością. Autor dosiada oklepanych koników komediowych. W pierwszym akcie zarysował plan pięknego dramatu, ale uciekł przed jego rozwiązaniem w lagunę niezbyt pomysłowej farsy.

Natomiast charaktery i typy udały się Morstinowi nadzwyczajnie. Najdoskonalsza jest Giovanna, jakby żywcem wzięta z życia do sztuki, arcywłoska, a więc kulturalna, rozumna, żywa, wierna i zazdrosna.

A stworzył tę postać Morstin jakby dla Krystyny Dygatówny. Ona natomiast zrozumiała każdy, nawet najdrobniejszy szczegół wizji Morstina. Dzięki autorowi, reżyserowi i własnej inteligentnej i była prawdziwą Włoszką. Udatnie nawet naśladowała język polski w ustach włoskich, nie mówiąc o bezbłędnym recytowaniu (co nie często zdarza się aktorom) wyrazów i przysłów włoskich. Grała z takim rozumieniem roli i charakteru, że można ją w tej sztuce porównać do niezachmurzonego, jakby włoskiego, słońca.

W polskich rolach natomiast było trochę cienia. Irena Brzezińska miała niewdzięczną najmniej konsekwentną w sztuce, rolę: od sentymentalnego dziewczęcia polskiego do siłaczki. Bardziej przekonywująca była w tym drugim charakterze i w ogóle w partiach dramatycznych.

Laury komediowe zebrała najobficiej Janina Sempolińska, w roli wścibskiej służącej-dewotki.

Panie o wiele lepiej opanowały role. Wojciech Wojtecki byłby niemal bardzo dobry, gdyby nie rażące luki w tekście, w czym jeszcze gorzej było u Bogdana Urbanowicza. Wojtecki dał mocny portret tęskniącego za krajem, ale już wrosłego w kulturę Zachodu emigranta. Niezmiernie żywa i plastyczna jest postać architekta z Warszawy, po słowiańsku nieopanowanego uczuciowo i trochę dzikiego Andrzeja, dobrze zrozumiana przez Urbanowicza. Czysta rola epizodyczna Stanisława Zięciakiewicza.

Reżyser Leopold Kielanowski spełnił swe zadanie prawie bez zarzutu, gdyż na opanowanie tekstu przez obsadę miał zapewne wpływ nieduży. Przydałoby się szybsze tempo sztuki. Takich dekoracji, jakie dał Tadeusz Orłowicz, nie widzieliśmy od wieków na emigracyjnej scenie. Jakby przyniósł z Florencji garść jej światła i barw.

Morstin miał przybyć z Kraju na premierę. Niestety, nie mógł na razie, przysyłając na ręce Leopolda Kielanowski ego wzruszający list, który dołączono do programu.

[data publikacji artykułu nieznana]

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji