Artykuły

Molier w "Ognisku". "Świętoszek" pod tańczącą gwiazdą

Teatr Polski ZASP w Ognisku miał nowy triumf, przedstawiając "Świętoszka" Moliera.

Co pisać o Molierze? Przecież wszystko, co mogłoby być o nim powiedziane, zostało już wielokrotnie omówione i zanalizowane I przez niezliczonych krytyków i teatromanów. Leopold Kielanowski, ukrywający się pod literkami L.K., przypomniał nam interesująco w sobotnim numerze "Tygodnia Polskiego" dzieje powstania "Tartuffe'a i o trudnościach związanych z pierwszym publicznym wystawieniem tej arcykomedii przed przeszło trzystu laty.

Pragnę jednak zwrócić uwagę, w związku z premierą londyńską, na przekład polski Boy-Żeleńskiego. Przekład jest genialny! W komediach Moliera bowiem, podobnie jak w 160 lat po nim, w komediach naszego Fredry - ogromną rolę odgrywa język, wiersz, rym, rytm. Niezależnie od komizmu, a nieraz tragikomizmu Moliera, niezależnie od świetnej konstrukcji jego komedii i wspaniale pokazanych typów i charakterów, język i wiersz stanowią jeden z ważniejszych blasków jego dzieła. Odebrać Molierowi ten blask, to znaczy przyćmić efekt jego komedia o jedną trzecią, a nieraz o połowę...

Jak to wyjaśnić? Oto przykład! Widziałem w 1967 Tartuffe'a na scenie "National Theatre" w Londynie w przekładzie angielskim. Orgona grał wtedy John Giełgud: sucho i nieciekawie. Przekład był dokonany prozą: brzmiał sucho i niemal banalnie. Komedia traciła na tym w sposób rozpaczliwy: wydawała się szara i rozwlekła, zwłaszcza jeśli się miało w pamięci musujący i błyskotliwy wiersz francuski, mówiony z drapieżnym poczuciem rytmu przez trupę Komedii Francuskiej.

Toteż szedłem na przedstawienie polskie w Ognisku z pewnym niepokojem, myśląc o tym, jak wypadnie "Świętoszek" w przekładzie polskim. Wbrew moim obawom - komedia zabrzmiała po polsku znakomicie. Stało się to właśnie dzięki znakomitemu przekładowi Boya. Ten przekład brzmi czasem trochę po Fredrowsku, ale wiersz Boya (nie zapominajmy, że Boy jest autorem nieśmiertelnych "Słówek") jest w tym przekładzie bardziej wyrafinowany od wiersza Fredry i pewno dla aktorów polskich trudniejszy. Wszyscy oni wyszli jednak zwycięsko jeśli i chodzi o wydobywanie (poprzez wiersz Moliera, w przekładzie i Boy-Żeleńskiego) ważniejszych efektów komedii.

Sala wybuchała co chwila śmiechem i oklaskiwała poszczególne sceny, niczym arie w operach komicznych Rossiniego i Mozarta. Te nieustanne oklaski przeszkadzały mi trochę w słuchaniu sztuki. Ale nasi aktorzy na scenie wydawali się być zachwyceni, niczym tenorzy, barytoni i pryma-donny operowe.

Pięć głównych ról - pięć filarów komedii - odtwarzali: Irena Brzezińska, Maryna Buchwaldowa, Ewa Suzin, Roman Ratschka (Orgon) i wreszcie Henryk Vogelfaenger w roli tytułowej.

Brzezińska była świetną Dorywa, pełną życia i dosadnego temperamentu. Gdyby Brzezińska była Francuzką, błyszczałaby niezawodnie w tej roli, jako jedna z gwiazd Komedii Francuskiej. Przewyższała w moim przekonaniu swoją koleżankę francuską, którą widziałem w "Theatre Francais" dwukrotnie w tej roli. Buchwaldowa wysunęła postać Madame Pernelle na plan pierwszy, a zdarza się, że ta rola w niektórych przedstawieniach "Tartuffe'a" (jak np. w londyńskim "National Theatre") ginie i przepada. Ewa Suzin była Elwirą, żoną Orgona, pełną kokieterii i świadomie afektowanych westchnień i "zapatrzeń się przed siebie".

Jeśli chodzi o dwie główne kreacje męskie - Roman Ratschka (Orgon) i Henryk Vogelfaenger - muszę wyrazić najwyższe uznanie dla ich do głębi przemyślanego i po mistrzowsku odtworzenia dwóch sławnych Molierowskich typów. Zarówno postać Orgona, symbolizującego łatwowierność i naiwność, jak postać Tartuffe'a uosabiającego obłudę, podstęp i ukrywaną brutalność - odtworzone były, nie tylko z wielką siłą komiczną, ale również z dramatyczną konsekwencją i bez żadnej szarży. A są to role niebezpieczne... Jeden niebaczny krok... i można zaprzepaścić siłę komiczną i dramat życiowy tych nieśmiertelnych typów. Obaj nasi artyści przeszli po niebezpiecznej kładce "śpiewająco". Bez fałszywego gestu; bez zbytecznej szarży. Kilkakrotnie pisałem już o Vogełfaengerze w innych sztukach, że "to jego najlepsza rola"... Czyż mam znowu to samo powtórzyć? Niewątpliwie sławny Tońcio z Lwowskiej, Fali wyrósł w naszych oczach na pierwszorzędnego aktora komediowego: jego kreacje w "Ciotuni" Fredry, a teraz w "Tartuffie" powinny być specjalnie odnotowane w jakichś przyszłych annałach polskiego teatru emigracyjnego.

Obok tej czołowej piątki - girlanda aktorów w mniejszych rolach, a więc: Bogna Sussex, ślicznie wyglądająca w różowej sukni, ze swymi szeroko otwartymi oczami i nadająca tchnienie liryczne tej komedii obyczajów i charakterów; dyskretny jak zawsze i wytworny w każdej roli Wiktor Szejbal; dwaj uzdolnieni młodzi aktorzy (mimo że wychowani w Anglii, władają nieskazitelną polszczyzną) - Stanisław Matyjaszkiewicz i Antoni Kamiński ; wyborny, bo wyzbyty już dawnej przesady Zbigniew Youriewski, który otrzymał za swą porcję humoru porcję oklasków przy otwartej kurtynie. Wreszcie efektowny Jan Hubert, który jako oficer gwardii rozpoczyna (pomysł wstępu do sztuki doskonały - oklask dla reżysera) i zakończa komedię moralizatorskim "posłowiem".

Dyrektor Kielanowski wyreżyserował sztukę pomysłowo, żywo, nadając jej jakby muzyczne tempo, rosnące w miarę rozwijania się akcji i osiągające szczyt komizmu w kulminacyjnej scenie ostatniego aktu, w tak zwanej i "scenie ze stołem", rozgrywającej się między Elwirą, Orgonem i Tartuffe'em. Kielanowski chciał zaznaczyć w tej reżyserii wieczną aktualność komedii, niezmienny problemat wzniesień, upadków i perfidii natury ludzkiej. Kazał nawet nosić aktorom, żeby zaznaczyć swoje założenie, kostiumy z różnych epok, a więc stroje, quasi współczesne, "Biedermeier", i nawet szkocko-sportowe (Orgon). Odpowiednio zostały także "unowocześnione" dekoracje. Ale mimo tego podejścia, zresztą ciekawego i jakże inteligentnie obmyślanego, komedia tak silnie wyraża aurę pewnej epoki, język komedii jest tak stylowy, a przekład Boy-Żeleńskiego tak kongenialny, że utwór nie daje się uwspółcześnić. Zachowuje swój klasyczny ton i aurę. Eksperyment reżyserski Kielanowskiego jest jednak wybitnie interesujący i radzę polskiej publiczności londyńskiej, aby nie opuściła okazji ujrzenia tego przedstawienia.

Dekoracje oszczędne icelowe - Jana Smosarskiego. Kostiumy obmyślone są przez dwie utalentowane panie: Barbarę Dzianott i Zofię Sikorską. Dobry układ graficzny programu Tadeusza Filipowicza. Wreszcie redakcja programu i organizacja spoczywała jak zawsze w energicznych rękach pani Olgi Lisiewiczowej. Nie miała ona zadania łatwego: sala Ogniska na dwóch pierwszych przedstawieniach została rozprzedana i sam byłem świadkiem, jak zapóźnieni w nabyciu biletu widzowie ubolewali, że nie mogli dostać się na przedstawienie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji