Artykuły

Komedia Perzyńskiego

CHODZI mi po głowie nie bardzo wyraźne wspomnienie, że Perzyński w jakimś salonie przysłuchiwał się opowiadaniu i komentarzom gości o głośnym wówczas skandalu rodzinnym. Ktoś z biorących udział w rozmowie powiedział z emfazą pod adresem bohaterki tej rodzinnej kroniczki: - To lekkomyślna siostra... Nastrój rozmowy i to określenie, rzucone w grupkę słuchaczy podziałało elektryzująco na pisarza. Pobiegł do swego mieszkania i zabrał się do pisania sztuki, która stałą się jego największym sukcesem i jednym z największych sukcesów polskiego teatru, żadna już ze sztuk tego utalentowanego, ale pozbawionego zmysłu konstrukcji autora, klecącego byle jak swoje rzeczy i teatralne i powieściowe, nie powtórzyła powodzenia "Lekkomyślnej siostry", zwłaszcza powodzenia artystycznego. Ani jedna bowiem nie odznacza się taką spontanicznością, większą prostotą akcji, naturalnością sytuacyj scenicznych, oszczędnością fabuły mimo pewnych wad w budowie.

Perzyński posiada w historii naszego teatru jedno z najwybitniejszych miejsc w tym rodzaju twórczości, który historycy literatury nazywali komedią społeczną, a którą trafniej dziś nazywamy komedią burżuazyjną. Od czasu bowiem Aleksandra Dumasa, (syna) i właściwego ojca tej formy Emila Augier ("Gabriele", "Gendre de M. Poirier", "Lions Pauvies", "Maitre Guerin") przymiotnik społeczny zrobił tak zawrotną karierę, że tylko jedna jedyna demokracja może z nim konkurować. Od połowy zeszłego stulecia określenie "społeczna" tak bardzo obrosło treścią, tyle się rzeczy dokonało w świecie w i ego imieniu i tyle się jeszcze ma i musi dokonać, że trudno byłoby nam familijne kłopoty niezbyt zacnej rodzinki warszawskiej, czy, dajmy na to, aspiracje starego Monsieur Poirier lokować pod tym szerokim i wciąż grożącym katastrofą całemu światu dachem.

Widziałem "Lekkomyślną siostrę" kilkakrotnie w różnych teatrach i różnych obsadach. Za każdym razem coraz mniej interesował mnie jej problem; coraz bardziej tracił na ciężarze, po prostu znikał, aż wreszcie z tej komedii zostało tylko jedno jedyne zagadnienie, ale za to najważniejsze: czysto teatralne; zagadnienie inscenizacji: puszczenia tego wszystkiego w ruch i wreszcie wykonania. A więc, mówiąc z grubsza - optyka sztuki, reżyser i aktor. Na scenie dzieją się różne rzeczy i postaci mówią różne rzeczy. Otóż nie chodzi już o to, co się dzieje i co się mówi, tylko jak się to wszystko dzieje i jak mówi. "Lekkomyślna siostra" już się uklasyczniła, jak uklasycznił się język jej postaci, ongiś, jak wiadomo, pospolita gwara inteligencka, język naturalistycznie codzienny, z rwanymi, poniedokończanymi zdaniami, eksklamacjami; język nie kształtowany świadomie, lecz, odtwarzany "z życia", będący nie czynnikiem literackiej konstrukcji; lecz atmosferą i barwą postaci, coś na podobieństwo współczesnych Perzyńskiemu "alleinstehende Klaenge" impresjonistów muzycznych, bez troski o powiązanie z dźwiękami poprzednimi, bez konieczności przygotowywania następnych. A dziś, ta wówczas gwara,, sprawia trudności aktorom i język w zamierzeniu naturalny jest już dziś po literacku sztuczny; w dobrym, oczywiście, mensie słowa: sztuczny.

Zgodnie z dobrymi tradycjami literackimi, najmniej udała się autorowi bohaterka. W jednym przynajmniej godzimy się z jej rowydrzoną rodzinką: tak jak i oni - nie wiemy o co jej chodzi. Chcąc wyrwać się z kołtuńskiego, geszefciarskiego, płaskiego i dokuczliwego środowiska braci, wyszła za mąż; - przypadkiem za dobrego i szlachetnego człowieka. To się zdarza i jak dotąd, żadnej zagadki tu nie ma. Dobroć i szlachetność jej męża jednakowoż aż pływa w uroczystej i konwencjonalnej szarzyźnie - jak na jej odczucie. To też porzuca go, opuszczając również swego synka. Wiążę się z jakimś arystokratą wiedeńskim, ale po czterech latach pragnie uciec od niego i chce zacząć "nowe życie" ; do męża jednakowoż wrócić nie chce. Płacie, skarży się, że miała bardzo kiepskie życie ze swoim arystokratą. Nie wierzymy jej ani autorowi, chociaż równocześnie dziwimy się, że swoje wielkie aspiracje "pragnęła realizować przy boku staruszka, ów baron bowiem liczy, jeśli się nie przesłyszałem, (co przy nieszczególnej dykcji naszych artystów jest przecież możliwe), 68 lat. Rodzinka nie chce o niej słyszeć ani o jej planach "nowego życia". Mama więc znów odjeżdża do Wiednia. Arystokrata umiera, a mimo, że to pożycie było rzekomo jednym pasmem nie udania, zostawia jej w spadku cały majątek. Mańka i amor każą nam się oburzać na wszystkich, którzy jej czyn nazywają po imieniu. Naturalnie, to całe towarzystwo budzi w oczach własnych i otoczenia przyzwoitych, stoi chyba moralnie znaczenie niżej od niej. Ale tych ludzi rozumiemy, autor pokazał nam ich psychikę, pobudki i motywy działania. Mania zaś ze swoim od Dumasa idącym rodowodem "szlachetnej kurtyzany", lepszej i czystszej od tych, którzy ją potępiają, nie tłumaczy nam się konsekwentnie, nie umiemy odgadnąć, o co jej chodzi. Nie wiemy dlaczego uciekła od męża, dlaczego przylgnęła do starego, bogatego człowieka, dlaczego i z nim była nieszczęśliwa, czego w życiu szukała - erotyki, doznań artystycznych, świetnego otoczenia, czy wszystkiego razem? - a doznawała po kolei zawodów. Dziwi nas także jej naiwność, z jaką przyjęła za dobrą monetę list od takich ludzi jak jej braterstwo, którzy ją już raz w brutalny sposób wypędzili. Zabrakło jej nagle odrobiny kobiecej intuicji, aby odczuć, że im przecież nie o nią chodzi, ani o to, aby zaczęła "nowe życie", lecz o jej pieniądze. Mogła się domyśleć, że na wiadomość, iż ona z "takich" pieniędzy zrezygnowała i znów jest bez grosza, rodzinka powtórnie wyrzuci ją z domu, jako - lekkomyślną siostrę.

Dobrze, że rzecz wystawiono w "kostiumach", chociaż te kostiumy były nienajlepsze, a dekoracja mało miała z nimi wspólnego. To jednak dość łatwo sobie wytłumaczyć warunkami emigracyjnymi. Gorzej natomiast było z reżyserią. Chwilami wydawało się, że jesteśmy w czasie próby, a nieraz ze sceny połyskiwała amatorszczyzna najczystszej urody. Nie puścił też p. Kielanowski w ruch przysłowiowego ołówka reżyserskiego. Niepotrzebnie powtarzają się sytuacje, zbytecznie też po parę razy słyszymy nawroty tych samych kwestii, które me wnoszą nic nowego do akcji. Nie odczuwało się żadnej świadomej koncepcji reżyserskiej ani w kierunku przedstawienia zespołowego, ani też, na przykład, położenia nacisku na któregoś z solistów, z dodaniem mu jedynie tła w postaci komparsów. Jedna lub druga koncepcja jest możliwa, jeśli ją usprawiedliwi dobry efekt, ale nie do przyjęcia jest zupełny brak koncepcji, lub też, co wychodzi na jedno, taki wynik, jakby jej nie było wcale. Nie było ani zespołowości - czasami przedstawienie wręcz się "rozchodziło*' - ani solisty; zostały już nawet nie role, lecz tylko pojedyncze, dobre chwilami, zagrania.

Widziałem już różne opracowania "Lekkomyślnej siostry":- takie, w którym ośrodkiem zainteresowania była rola tytułowa - wtedy jednak własność nie autora lecz reżysera wielkiego talentu artystki; takie, kiedy sztuka wydawała się napisana dla Heleny, to znowu dla Janka Topolskiego, to dla Henryka. A nawet pamiętam przedstawienie, w którym czekało się tylko na scenę z Adą... Trzeba było widzieć tę urodzoną plotkarkę, jak "wsiadywała" całą sobą w krzesło, gdy zaczynała wieścić swoje trele, dobywane z ptasiego móżdżka, jak nią "podrzucało", jak na sprężynach, ilekroć zjawiała się na horyzoncie nowa możliwość rozniesienia jakichś wiadomości w odpowiednio poszerzonym i na nowo opracowanym wydaniu. - Nie widziałem jednak dotąd wykonania tak nijakiego jak to, które nam sprezentował p. Kielanowski.

Doskonale wyglądała Mania p. Arczyńskiej, dobra w wyrazie, z aurą jakiegoś innego świata, w miarę zagadkowa, w miarę płaczliwa, sama nie bardzo wiedząca, z winy autora, czego chcieć od siebie i od ludzi, ale nazbyt boleściwa i zanadto podretuszowana na Damę Kameliową. Helena p. Ustarbowskiej miała pyszne zagrania histerycznej niegodziwości niewieściej i niewieściej obłudy, ale chwilami raził nieskoordynowany, przesadny naturalizm opracowania. Ada p. Iwanowskiej poprawna, ale za mało plotkarska, Henryk p. Karpowicza został w pamięci w kilku dobrych momentach, ale scenę z Manią, kiedy okazało się, że zrezygnowała z pieniędzy, na które ostrzył zęby, przerysował w kierunku dramatu, a właściwie nawet - melodramatu. Ostatecznie to jest wielka, wspaniała scena komediowa i jeśli roni się jej komizm, a demonstruje w to miejsce prawdziwy ból ludzki, rzecz staje się niemiła. Dobry był p. Butscher w roli męża Mani; nie przekonywujący, chociaż nie bez dobrych momentów Janek p. Hopena i niewłaściwie obsadzony, psujący optykę i jakie takie prawdopobieństwo w scenach z Heleną p. Rymsza-Szymański.

Rzeczą jak najbardziej godną pochwały jest sięgnięcie przez teatr po znakomitą komedię Perzyńskiego. Wielka szkoda natomiast, że temu świetnemu tekstowi nie dodał należytego blasku wysiłek reżysera i zespołu. Przykro mi bardzo, że w imię prawdy trzeba było zgłosić, nie wszystkie zresztą, zastrzeżenia. - Z szacunku dla teatru, który zawsze pragniemy traktować jak teatr z prawdziwego zdarzenia, a Więc serio i szczerze. I z szacunku dla wielkiego pisarza.

[data publikacji artykułu nieznana]

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji