Artykuły

Aktorstwo to służba

- Młode aktorki powinny pamiętać, że kiedyś przestaną być młode. I żeby się tego nie bały. W teatrze jest miejsce dla każdego - mówi KRYSTYNA FELDMAN, aktorka Teatru Nowego w Poznaniu, laureatka Orła 2005 za filmową rolę Nikifora.

Z Krystyną Feldman rozmawia Remigiusz Grzela:

Zastanawiałem się zawsze czy aktor jest twórcą, czy odtwórcą...

- Powiedziałabym, że jednym i drugim. Pracuje na jakimś materiale, tak jak rzeźbiarz, który nadaje bryle kształt. My pracujemy na gotowym materiale literackim, w który trzeba tchnąć ducha, z którego trzeba zrobić żywą postać. Ta z kolei musi zainteresować, przekonać, porwać widza. W jakiejś części tego procesu aktor jest twórcą, a w jakiejś odtwórcą.

W jaki sposób buduje pani swoje role?

- Nie wiem jak to się robi. Dlatego nie mogę podać konkretnej recepty. Nie mogę powiedzieć ile uncji uczenia się tekstu, a ile gestów itd. Jesteśmy twórcami, ale wzajemnie zależnymi od siebie - jest to bowiem zależność tak od reżysera, jak i od partnerów. Musimy mieć do siebie zaufanie. Dopiero wtedy coś się może "urodzić". Przygotowujemy się do roli, zaczynamy ją analizować, chodzić z tą postacią. Ona w nas siedzi. Towarzyszy nam przez cały czas.

No dobrze, a jak z epizodu w filmie zrobić perełkę. O pani mówi się często jako o "mistrzyni epizodu".

- Muszę odpowiedzieć podobnie. Bo epizod to bardzo trudna materia. Staję przed kamerą i jestem. To chyba dar boski. Wiem natomiast, że trzeba podejść do tego z ogromną pasją, dynamizmem. Bez względu na wielkość roli.

Co to jest pokora wobec sztuki?

- To samo, co pokora wobec życia. Uczono nas, że aktorstwo to służba. Do każdej roli - małej, czy dużej - trzeba podejść poważnie. Nawet z lękiem. I nie ma to nic wspólnego z poczuciem niższości, czy z utratą wiary w siebie. Jeden z kolegów mawiał: "no to się nauczę i pyknę sobie" - No nie, bracie, nic sobie nie pykniesz, musisz się dobrze napracować.

Teatr ich tego nauczy

- Młodzi aktorzy mają czasem takie nastawienie. A ja wiem, że jak aktor mówi, że jest nadzwyczajny, to wtedy się kończy. Mój ukochany profesor Strachocki mawiał do takich ludzi: "Prędko się wypisuj z tego zawodu. Nie zawracaj ludziom i sobie głowy."

Wspomniała pani młodych aktorów. Czy są pokorni?

- Są pełni dobrej woli, chęci, zapału, ale pokorni chyba nie. Wiem jedno: jeżeli nie są pokorni, to będą, bo teatr ich tego nauczy.

No właśnie, w jednym z wywiadów powiedziała pani: "Teatr to dobra szkoła na wyzbycie się zawiści, zazdrości, wybujałej ambicji"...

- Bo to dobra szkoła na utarcie nosa tym, którzy są zadufani. Nie powinno się pozwalać młodym aktorom na robienie tego, co im się podoba. Na przykład są zdjęcia do filmu. Jedziemy na plan o piątej rano. Starzy aktorzy są przed czasem, a młodzi nie wiadomo gdzie. Trzeba ich szukać. Gdyby raz, czy drugi po prostu podziękować im za pracę, może sytuacja zmieniłaby się trochę.

A może potrzeba im pokory wobec siebie?

- Wiem, że bez wysiłku, bez pracy, bez uciekania się do Boga nie podołam. Jesteśmy zależni od ludzi, od świata i dlatego nie możemy sobie powiedzieć: dam radę sam. I to jest pokora wobec siebie.

O czym młodzi powinni pamiętać?

- O uczciwości. O pracy. O szacunku dla kolegów - bo wspólne tworzenie nie jest możliwe bez wzajemnego szacunku. Powinni wystrzegać się zawiści, która ustawia ich źle wobec innych, ale także do własnej pracy - i niszczy. Młode aktorki powinny pamiętać, że kiedyś przestaną być młode. I żeby się tego nie bały. W teatrze jest miejsce dla każdego.

Kiedyś teatr był miejscem magicznym

- Mam pretensje, bo w szkołach chyba nie uczą etyki. Kiedyś śmiano się, że teatr to świątynia, ale to nie było takie głupie określenie. Bo to nie jest warsztat ślusarski, w którym też zresztą potrzebna jest współpraca i dobre stosunki. Teatr to szalenie delikatna praca, bo łatwo można człowieka zamknąć. Bardzo łatwo można mu zrobić wielką krzywdę. Kiedyś teatr był miejscem magicznym, zaczarowanym, ale i zamkniętym dla widza. To znaczy dla widza była tylko scena. Teraz myślę, że to nie było takie złe. Nie wiem, czy trzeba pokazywać teatr "od kuchni", nie zawsze pięknej.

Wiem, że była pani zaangażowana w teatr objazdowy ...

- Zaraz po wojnie. Na przełomie lat 46/7 i 47/8. W Katowicach, po wyjeździe naszego teatru ze Lwowa, mieszkaliśmy w bardzo podłych warunkach - bez łazienek, bez ubikacji. A ponieważ starsi koledzy mówili, że młody aktor powinien otrzeć się o objazd, łatwiej było mi podjąć decyzję. Spotkałam szaleńca, który prowadził teatr objazdowy w Opolu. Nazywał się Stanisław Staśko. Jak on to prowadził ? Nie wiem. To właściwie był teatr szaleńców. Nie mieliśmy gdzie mieszkać. Jeździliśmy po gruzach. Zastanawialiśmy się kto przyjdzie. A ludzie przychodzili. I nie pozwalali nam wyjeżdżać. Kazali grać jeszcze raz. A na Zemstę chodzili jak do kościoła. To było coś naprawdę pięknego. Dyrektor nam nie płacił, bo nie miał pieniędzy, ale nie żałowaliśmy ani jednego dnia. Żyliśmy jak w zauroczeniu... Potem grałam jeszcze w Jeleniej Górze, ale tam już nie było tak dużych objazdów. O, to była dobra szkoła.

No właśnie, czego objazdy uczyły aktora?

- Stałej gotowości, dyspozycyjności. Aktor musi być jak żołnierz na froncie.

Podobno w teatrze brakuje pani dawnych zwyczajów. Jakich?

- Przede wszystkim punktualności. Dawniej aktor, który grał w pierwszym akcie, przychodził czterdzieści pięć minut przed spektaklem, a jeśli grał w trzecim, to dziesięć. Inspicjentowi nie wolno było w ogóle zacząć przedstawienia, jeżeli nie było wszystkich aktorów. Nie można było przechodzić w kapeluszu przez widownię. No i niedopuszczalne było wchodzenie na scenę we własnych butach. Było oczywiście więcej takich zwyczajów - wymieniam niektóre.

Jest pani na scenie od sześćdziesięciu lat. Jak zmienił się aktor w tym czasie?

- Bardzo. Przede wszystkim w sposobie bycia, sprawach ogłady towarzyskiej, kultury. Ludzie strasznie się zmienili, czasy się zmieniły. Nie chcę słyszeć w teatrze języka spod budki z piwem, a słyszę. Stale zwracam komuś uwagę. Gdzie się tego nauczyli? No, przecież nie w szkole teatralnej. No, i nie w domu.

Dawniej była przepaść

- Siedzą w korytarzu przed garderobą i nie ockną się, że stoję. Nie ze złej woli. To po prostu nie przyszło im do głowy. Dawniej między starym i początkującym aktorem była przepaść. Ale to też nie było dobre. Bo niby czemu mam się prężyć na baczność i bać się odezwać dlatego, że stoi przede mną stara aktorka. Ale powinien być szacunek, o którym zresztą mówiłam.

A jak zmienił się widz?

- Również w sposobie bycia. Słucha świetnie. Reaguje świetnie, ale po każdym przedstawieniu trzeba sprowadzać ekipę techniczną, żeby z foteli odklejała gumę do żucia. Nie mówiąc o tym, że czasami znajdują butelki po wódce między fotelami. Ale nie znaczy to, że on nie chce teatru. Powiedziałabym nawet, że on potrzebuje teatru. W teatrze zdarzały się potknięcia, a jednak ludzie przychodzą i są komplety. Eugeniusz Korin, dyrektor Teatru Nowego w Poznaniu, w którym jestem, mówi, że kryzys przeżywa tylko ten teatr, który ma złych aktorów, zły repertuar, złych reżyserów. Dobry teatr nie zginie.

Rozmawiamy o czasie, a pani przecież zagrała czas...

- Bo to ja jestem czasem. Czas powinna grać osoba, której czas mija i mija, która doświadcza i zna ludzi. Właśnie w "Opowieści zimowej" Szekspira, bo o niej tu mowa, reżyser Krzysztof Warlikowski wpadł na pomysł, żeby postać błazna połączyć z czasem. Ale ten błazen to jest bardzo mądry człowiek. Patrzy na ludzi z chłodną ironią, niekiedy pobłażliwością i zarazem jest w nim coś współczesnego.

Czas mija i mija...

- On właściwie ma tylko czapkę błazeńską. Mówię tam taki monolog: "Czas albowiem choć stałym się zdawa/ po swojemu dyktuje i obala prawa. Tak iż epoka nieraz zmieści się w godzinę./ Przeskoczywszy szesnaście lat na nowo płynę/ w dawnym rytmie, a luka bynajmniej nie przeczy temu/ że znam dokładnie przeszłość każdej rzeczy, która wam się przedstawia jako teraźniejszość". Bardzo się cieszę, że mogę grać tę rolę.

A co to znaczy "grać wbrew wartościom" - to pani zdanie.

- Chodzi o to, że czasami trzeba grać wbrew własnym wartościom i własnej moralności. Każdej granej postaci negatywnej aktor musi bronić. Ja grałam na przykład "burdel-mamę" w sztuce Roberto Zucco. Grałam więc wbrew własnej moralności. Tylko że stworzyłam z niej człowieka, broniłam jej. Nie wierzę w człowieka, w którym nie ma czegoś dobrego, który jest uosobieniem zła. Bardzo dużo grałam wbrew mojej moralności - postaci poplątane, które zresztą w teatrze są nawet ciekawsze. Natomiast nie zagrałabym postaci, która obraża wartości dla mnie święte po to, by przekonać widza, że tak trzeba.

Pochodzi pani z rodziny aktorskiej. Pani ojciec, Ferdynand Feldman, szczególnie wpisał się w karty polskiego teatru. Czy nazwisko było dla pani obciążeniem?

- W pewnym sensie tak. Mama, bardzo mądra osoba, utarła mi nosa. Kiedy zaczynałam, gazeta lwowska Wiek nowy, pisała o narybku w teatrze, m.in.: "Krystyna Feldmanówna, która po ojcu odziedziczyła płomienne oczy (...)". Urażona pobiegłam do mamy i powiedziałam : "Jak mogli napisać, że tylko oczy odziedziczyłam po tacie?" - A mama na to: "Siedź cicho smarkaczu. Nie staraj się odcinać kuponów od ojca, tylko sama sobie zapracuj". To było bardzo mądre. Nazwisko przysparzało mi z kolei serdeczności. Mój ojciec grał we Lwowie przeszło trzydzieści lat. Tam byli jeszcze ludzie, którzy go pamiętali. Ja byłam oczkiem w głowie teatru, małą Feldmanówną, na którą trzeba uważać, żeby się w teatrze nie zepsuła.

Taki cesarz, twój tatuś

- Mój ojciec zmarł, kiedy miałam trzy miesiące. W domu wisiały portrety i fotografie ojca. Na każdym był inny. Miałam mętlik w głowie. Pytałam kto to jest, a służąca odpowiadała: "Taki cesarz, twój tatuś", bo ucharakteryzowany na Napoleona. Innym razem pokazywałam na zdjęcie diabła i też pytałam. Ona na to: "Taki diabeł, twój tatuś". Już sama niczego nie wiedziałam. A kiedy trochę dojrzałam, mama opowiadała mi o ojcu, że był wspaniałym aktorem, lubianym i szanowanym człowiekiem.

Z czym kojarzy się pani dom rodzinny?

- Tylko z dobrem, ukochaną mamą, spacerami na Wawel i na Błonia, z Plantami. Kraków to moje drugie, niemal rodzinne miasto. No i z rozrabianiem. Nieprawdopodobnie broiliśmy z bratem, późniejszym scenografem. Kiedyś zrobiliśmy pożar w Nowym Jorku.

?

- Mieliśmy w Krakowie duże pięciopokojowe mieszkanie. Ostatni pokój był nasz. Jurek powiedział kiedyś, że wyklei Nowy Jork. I wykleił Nowy Jork z kartonu, ze Statuą Wolności włącznie. Któregoś dnia mama poszła jak zwykle do teatru, a Jurek wpadł na pomysł, żeby zrobić pożar w Nowym Jorku. Służąca przerażona biegała z wiadrem wody. Spaliliśmy parkiet. Po powrocie mamy służąca złożyła raport: Proszę pani, a panicz podpalił Nowy Jork.

Mama również była aktorką. Czy miała jakiś wpływ na wybór pani drogi życiowej?

- Żadnego. Zawód sama sobie wybrałam. Mama ani nie zabraniała, ani nie namawiała. Na początku odsłoniła mi jednak wszystkie cienie teatru. Bała się, że będę musiała zaczynać na prowincji, daleko od domu. Któż mógł wiedzieć, że dyrektor Warnecki zaangażuje mnie zaraz po egzaminie, właśnie do Lwowa - gdzie obejmował dyrekcję Teatru Miejskiego.

"Ładnie zagrałaś chłopczyka"

- Debiutowałam w 1937 roku sztuką Kwiat paproci. Po premierze mama powiedziała: "Bardzo ładnie Krysiu zagrałaś tego chłopczyka". A potem to ja mamie zaczęłam dawać rady. Kiedyś wyrzuciła mnie nawet z garderoby, bo powiedziałam, że źle się charakteryzuje.

Jakie cechy odziedziczyła pani po rodzicach?

- Po mamie zdrowie, pogodę ducha, humor. Nawet fizycznie jestem podobna do mamy. A po ojcu być może zdolności.

No właśnie. Henryk Cudowski pisał kiedyś o pani ojcu: "Znałem takich, którzy mawiali: widziałem dzisiaj Feldmana, będę miał dobry dzień". Kilkadziesiąt lat później Dziennik Poznański napisał o Pani : "Często działa jak balsam". Zatem nie tylko "płomienne oczy"?

- Ojciec miał charyzmę. Wszyscy mówili o ojcu z uwielbieniem. Był otwarty na ludzi. I to chyba po nim odziedziczyłam. Nie ma dnia żeby kilka, kilkanaście razy ktoś do mnie nie podszedł i powiedział: "Pani jest nasza kochana. My pani dziękujemy". Niby za co? Jest wielu znakomitych aktorów. Więc coś w tym musi być.

By mieć odwagę dotrzeć do Boga

- Wychowałam się w domu religijnym, ale takim mądrze religijnym, bez bigoterii. To była zasługa mamy. To ona wpoiła mi prawdziwy katolicyzm.

W wywiadzie dla "Słowa Powszechnego" powiedziała pani, że chorobą całej ludzkości jest brak odwagi w dochodzeniu do Boga. Na czym to polega?

- Ludzie zamykają się na Boga, a gdyby byli na niego otwarci, byliby również otwarci na ludzi. Bo to się łączy.

Z czego to może wynikać?

- Może z tego, że ludzie obrażają się na kościół. A kościół jest instytucją "świętą i przeklętą". Kościół jest święty, bo założony przez Chrystusa i utykający, bo są w nim ludzie. Więc jest tam i sacrum i profanum. Ale wszyscy jesteśmy kulawi i ważne, by z tym walczyć i pragnąć się podnieść. I to jest właśnie otwarcie na Boga. Nie można pogrążać się w rozpaczy. Nigdy nie widziałam mamy zgnębionej, a straciła męża, którego bardzo kochała, została z dwojgiem małych dzieci. Przecież w czasie okupacji niemieckiej wiele nam groziło. Ojciec był wychrzczonym Żydem. Mama modliła się i wiedziała, że nic złego się nie stanie.

Mnie wiara pomaga

- Ja też mam czasem gorsze dni i odganiam je modlitwą, Ewangelią. Bardzo kocham teatr, ale zawsze trzeba mieć jakieś pięterko wyżej - wyżej - taki azyl. Bo teatr jest nierównym kochankiem. Potrafi skrzywdzić.

A jak pomóc tym, którzy nie mają odwagi?

- Tylko nienachalnym apostolstwem. Prostować, ale delikatnie.

Czy łatwo jest wierzyć?

- Niektórzy mówią, że bardzo trudno, bo to przeszkadza w życiu. Mnie pomaga.

Kiedy ludzie są samotni?

- Jak nie kochają.

Tylko tyle?

- Absolutnie. Wina leży po stronie samotnika, bo tak naprawdę nie ma samotności...

Dziękuję za rozmowę.

* * *

Krystyna Feldman to Człowiek-Uśmiech. Zresztą nie jest to moje określenie. Już dawno przylgnęło do aktorki. Ale trudno się dziwić, skoro zagrała w blisko dwustu filmach, i to głównie role przepełnione wręcz uśmiechem, a i często lekką ironią. Jak sama powiedziała, każdego dnia ktoś mówi: "Pani jest nasza kochana". Tyle w tym prawdy. Prawdą jest bowiem, że człowiek nastawiony pogodnie do świata - dodaje pogody i światu i ludziom. Prawdą jest też, że Krystyna Feldman zasłużyła sobie na to miano - grając w kinie jedynie epizody. Kino nie umie wykorzystać możliwości takich aktorów jak Krystyna Feldman. Myślę tu o filmie polskim. Zofia Merle powiedziała mi kiedyś, że gdyby K. Feldman mieszkała w Hollywood, nie wychodziłaby z wytwórni filmowej. Wychowana na starej, dobrej szkole, na scenie potrafi być plastyczna. Umie zagrać wszystko - włącznie z Czasem, o którym była tu mowa. Stara aktorka w stroju błazeńskim sama staje się teatrem. Bo Krystyna Feldman - to i Czas, i Teatr. Właściwie nie ma roli, która nie świadczyłaby o tym. Pamiętam "Bunię" Roberto Cossy, zrealizowaną w telewizji przez Olgę Lipińską, gdzie Krystyna Feldman grała rolę tytułową. Stworzyła w niej portret makabrycznej babci, która ma sto lat i ogromny apetyt rujnujący nie tylko majątek, ale i zdrowie jej najbliższych. Dzięki Krystynie Feldman Bunia z komedii przerodziła się w groteskę, ba, nawet makabreskę. W scenie finałowej, kiedy na rzecz pokarmu dla Buni sprzedano wszystkie sprzęty, na tle gołych czarnych ścian, Krystyna Feldman zjada wiadro kwiatów.

Krystyna Feldman zdała wcześniejszą maturę, za pozwoleniem kuratora lwowskiego. Natychmiast pojechała do Warszawy i zdała egzamin do Państwowego Instytutu Sztuki Teatralnej. Zaraz po dyplomie dostała angaż do Teatru Miejskiego we Lwowie. Potem była wojna i wędrówka po Polsce. Po wojnie grała w teatrach Katowic, Opola, Jeleniej Góry, Szczecina, Łodzi, Nowej Huty. Od 1976 roku pracuje w teatrach poznańskich. Na ekranie debiutowała w 1951 roku Pamiątką z Celulozy Kawalerowicza. Oczywiście grała rolę wściekłej dewotki. Po latach mówiła: Zagrałam z takim impetem, że Kawalerowicz powiedział - znakomicie pani Krystyno, tylko 90 procent mniej, bo kamera tego nie wytrzyma.

(Rozdział z książki "Rozum spokorniał. Rozmowy z twórcami kultury", Warszawa 2000).

Na zdjęciu: Krystyna Feldman w roli tytułowego Nikifora w filmie Krzysztofa Krauzego (2004 r.).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji