Artykuły

Krzyczące milczenie

O sztuce Romana Brandstaettera "Milczenie" pisano już dużo w "Wiadomościach". Dlatego w związku z wystawieniem jej przez londyński Teatr Aktora warto poświęcić więcej miejsca zagadnieniom formy scenicznej, których widz i czytelnik często nie dostrzega i nie docenia. A przecież właśnie one są ostatecznym sprawdzianem tekstu dramatycznego, rozstrzygają czy ten tekst ożywa przed nami, czy nas wzrusza i przekonywa, czy przeciwnie, szeleści w ustach martwym papierem, błyska zimnym, odbitym światłem, nigdy nie przekracza granic rampy. Dla krytyka, dla świadomego widza to wcielone życie dramatu przedstawia zjawisko najciekawsze, najistotniejsze.

"Milczenie" jest sztuką kameralną, rozgrywającą się w małej przestrzeni, w ograniczonym wymiarze fizycznym i duchowym. Wyraża ona nacisk murów i nacisk ustroju na duszę człowieka. Pokazuje jak w tym osaczeniu człowiek szamocze się, łamie i niszczeje. Jak słabnie jego zdolność do szczęścia i poniża się jego godność moralna. Tę treść sztuki wydobywali zgodnie, każdy na swój sposób: reżyser Leopold Kielanowski i dekorator Tadeusz Orłowicz.

Patrząc na robotę Orłowicza trudno było nie wspomnieć o wytartym, a ciągle prawdziwym powiedzeniu:

"In der Beschrankung zeigt sich erst der Meister". Po pełnej dowcipu, liryzmu i satyrycznego zacięcia oprawie ostatniej rewii Hemara i Refrena, Orłowicz potrafił na miniaturowej scenie Ogniska stworzyć dekorację realistyczną o wymowie symbolu. Obrał ją w więzienną szarość, ucisnął sufitem, połamał niepokojąco ściany, i jakby gięły się one od zewnętrznego naporu. Wprowadził także po raz pierwszy u nas tło przejrzyste, które stosuje się na wielką skalę w Ameryce i w Anglii. Pozwoliło ono otworzyć i zamknąć sztukę przejmującym akcentem: poza tą więzienną izbą rozbłyskują okna innych podobnych izb, w których odbywa się ta sama sprawa. Nie mogę się wstrzymać aby nie zwrócić uwagi na jeszcze jeden zuchwały pomysł: umieszczenie okna na ramie sceny, co ma znaczenie techniczne i - poniekąd symboliczne. Pozwala rozszerzyć ; szczupłą przestrzeń i znaczy że teatr jest zerwaniem pieczęci milczenia, otwiera wgląd w utajoną, ponurą prawdę.

Kielanowski, który ma przyrodzoną skłonność do teatru wielkich form i ze zmiennym szczęściem próbował go w trudnych, niesprzyjających warunkach emigracyjnych, dowiódł wprzód w "Kowalu, pieniądzach i gwiazdach", teraz w "Milczeniu", że stać go na doskonałe przedstawienie kameralne. W widowisku wielkomontażowym reżyser daje miarę przede wszystkim wyobraźni plastycznej, w przedstawieniu kameralnym - wyobraźni psychologicznej. Tam maluje szerokimi rzutami, tu przypomina raczej grafika niż malarza, drąży w głąb, wydobywa półtony, cieniuje.

Robota reżyserska w "Milczeniu" budziła szacunek przeniknięciem tekstu na wskroś, ujawnieniem "podtekstu", wydobyciem każdego szczegółu, przełożeniem tej całej zawartości na ruch sceniczny, celnym uplastycznieniem także tego co przemilczane i ukryte. Takiej postawie grozi rozpryśnięcie się, zagubienie w cyzelatorstwie. Kielanowski umiał je poddać ośrodkowemu zagadnieniu sztuki: uciskania, krzywienia, miażdżenia człowieka przez nieludzki ustrój.

Ta pracowita rozróbka ujawniła że sztuka Brandstaettera ma właściwie tylko jedną postać obdarzoną, życiem, pełnowymiarową: literata Ksawerego Poniłowskiego. Nie jest to człowiek ani zły, ani tuzinkowy. Jest to człowiek uwikłany w sprzeczności systemu, zmielony przez jego tryby, niezdolny sobie poradzić z niczym: ani z próbą moralną, przed którą stawia go prześladowany przyjaciel, ani z córką "zetemfpówką", ani z żoną, ani przede wszystkim z sobą samym.

Postać tę odtworzył Wojciech Wojtecki z wielkim majsterstwem. Po niedocenionym Jasiu ze wspomnianej sztuki Szaniawskiego wykazał jeszcze raz, że osiągnął pełną dojrzałość w zakresie charakterystycznym i dramatycznym. Jego Poniłowski był delikatny w rysunku, bogato modelowany, wytrzymany od początku do końca. Artysta nie tylko potrafił oddać słowami całe jego szamotanie się, ale pokazał także talent milczącej, równie wymownej jak słowa, obecności na scenie, umiejętność wygrywania pauz, poczucie półtonu i półgestu. Niedokończony ruch ręki i ostatnie niby zdawkowe a ostateczne "adieu" należało do odkryć aktorskich, które pamięta się długo lub zawsze.

W ex-ziemianinie Niedzickim i prokuratorze Witowiczu Brandstaetter chciał ukazać jeszcze inne warianty odnoszenia się do rzeczywistości komunistycznej. Niedzicki usiłuje się do niej przystosować, nie tracąc godności ludzkiej, nie kłamiąc, nie zapierając się siebie i - jak zaszczute zwierzę musi próbować beznadziejnej ucieczki. Artur Butscher, zwłaszcza w pierwszym opowiadaniu, potrafił sugestywnie oddać tę aurę osaczenia. Ryszard Kiersnowski nie zdołał nas przekonać do postaci Witowicza. Ludzi tego typu jest na pewno w Polsce więcej, niż ludzi pokroju Poniłowskiego. Więcej ludzi żyje "w goryczy, która nie narusza ich wiary", wiary nie w doktrynę i system ale w samo życie, w sam sens istnienia. A przecież jest to postać nieprzekonywająca, rezonerska, retoryczna. Dlaczego? Zapewne dlatego że jej funkcja w utworze jest sztuczna, "podpórkowa". Witowicz nie odgrywa niezbędnej roli ani w centralnym za-wikłaniu spowodowanym przez zjawienie się Niedzickiego, ani w konflikcie Poniłowskiego z córką (Barbara Galicówna), która gorliwie spełnia rolę donosiciela, ani w konflikcie z żoną (Krystyna Dygatówna), wierzącą katoliczką, która nie dorasta do sytuacji. Jest on właściwie potrzebny tylko po to by Poniłowski miał czas odebrać sobie życie, by autor mógł dociągnąć dramat do katastrofy.

Gdy się to stało - rozbrzmiewa muzyka. Jest to jakby nawykowa reminiscencja z teatru monumentalnego, zbędny ornament, jedyna skaza na tym świetnym przedstawieniu odważnej, choć niedoskonałej sztuki.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji