Artykuły

Niecodzienna premiera

"Noce narodowe" w Teatrze Polskim

W Teatrze Polskim w Londynie odbyła się premiera "Nocy narodowych" Romana Brandstaettera, sztuki o Mickiewiczu i Towiańskim, napisanej w Kraju i wystawionej po raz pierwszy rok temu w Krakowie.

Publiczność zapełniająca salę Ogniska Polskiego, robiła wrażenie oddziału wysłanego na rekonesans. W stopniu wyższym niż kiedykolwiek zależała od niej odpowiedź, czy wybór sztuki był trafny i czy "chwyci" na terenie emigracyjnym. Toteż oglądano się czy Zygmunt Nowakowski zwiał na bigos do baru po pierwszej przerwie i z sapań, syczeń i chrząkań Bielatowicza wróżono jak z wosku na Andrzejkach. Gorszono się proporcjonalnie do wieku: im starszy pan czy pani, im bardziej obczytany w Kallenbachach i Arturach Górskich - tym negatywniejsza reakcja po pojawieniu się na scenie ciężkiej, niedźwiedziej postaci Mickiewicza w zatłuszczonym surducie.

Mickiewicz - bohater "Nocy narodowych" daleki jest od wspólnego nam wszystkim snu o wieszczu bosylwetce Paderewskiego, improwizującego w aureoli przydługich włosów w romantycznym salonie. Jest to Mickiewicz przedwcześnie postarzały, ze słów nieukończonego wiersza: "Gdy tu mój trup w pośrodku was zasiada". Jest to wreszcie Mickiewicz wpadający w sidła Towiańskiego i z sideł tych się wyzwalający.

Mottem sztuki Brandstaettera mogłoby być określenie Adolfa Lebre'a, lozańskiego i paryskiego ucznia Mickiewicza, wydobyte niedawno z rękopisów przez L. Wellisza. "Mickiewicz wielki jest wtedy nawet, gdy błądzi" - pisał Lebre trafnie rozszyfrowujący Towiańskiego.

W świetle badań ś p. W. Charkiewicza i ks. H. Desmettresa załamała się tradycyjna ocena roli Towiańskiego. Jeśli nawet nie był agentem carskim, był niewątpliwie i fałszywym prorokiem i złym duchem Mickiewicza. Wątpić jednak należy, czy współdziałała z nim aż tak ściśle, odkryta przez Boya Ksawera Deybel, tajemnicza "księżniczka izraelska", o oczach tak pięknych, że Towiański zasłaniać jej je kazał w czasie ważnej jakiejś rozmowy.

Jest jeszcze czwarta postać życiowego dramatu Mickiewicza: żona, Celina, uleczona na krótko przez Towiańskiego, wszechobecny element niepokoju i troski. Brandstaetter zgodny jest z prawdą historyczną, gdy czyni ją współwinną w okresie, gdy Mickiewicz olśniony jej "cudownym" uleczeniem poszedł za głosem "Mistrza", zaprzedając się w duchową niewolę i zrywając z poezją. Wątpić natomiast należy, by otrząśnięcie się z wpływów Towiańskiego stało się - jak chce

tego autor "Nocy narodowych" za sprawa Ksawery Deybel, która zdemaskować miała Towiańskiego jako szalbierza i za sprawą na pół obłąkanej Celiny. Te i inne odstępstwa od prawdy historycznej nie mogą przesądzać jednak o stosunku naszym do "Nocy narodowych". Sztuka Brandstaettera jest rzetelną próbą pokazania wielkości Mickiewicza w najtragiczniejszym okresie jego życia. Próbą w wysokim stopniu udaną.

Czyni to Brandstaetter w dziewięciu odsłonach dziejących się na zmianę w mieszkaniu Mickiewiczów i pokoju-kaplicy Towiańskiego. W emigracyjnych warunkach wystawienie "Nocy narodowych" było osiągnięciem trudnym ale w pełni udanym. Zawdzięczamy to m. in. pomysłowym dekoracjom Hanny Żeleńskiej. Wnętrza, meble i kostiumy były żywe, grały. Na szczególną pochwałę zasługuje fotel i biurko Mickiewicza; rzucony na ten fotel szal Ksawery Deybel; okulary Towiańskiego. Za każdym z tych detali kryją się studia biblioteczne.

Echa tych studiów widać w obsadzie sztuki. Bez wpatrywania się w stare dagerotypy Mickiewicza nie do pomyślenia byłoby powierzenie roli poety Stanisławowi Belskiemu. Ale te właśnie, najautentyczniejsze podobizny Wieszcza tak go nam właśnie pokazują: źle ostrzyżonego, ubranego fałdziście i niedbale, korpulentnego, o mięsistej twarzy. Zaskakuje to widza, nawet boli. Ale zgodne jest z prawdą. Zastrzeżenia budzi natomiast wolny sposób mówienia. Powolność taka uzasadniona jest sytuacją, gdy Mickiewicz chronić się stara przed próbami wciągania go w zasadnicze dyskusje przez Celinę. W wielkich tyradach brzmieć powinien tak spiżowo i dźwięcznie jak słowa, które Brandstaetter wkłada w lista Mickiewicza: "Czym są biedne, bezradne słowa poety w obliczu narodów umęczonych przez ciemiężycieli, którzy plwają na wszystko, cokolwiek nie jest szczeblem do ich wzgardliwej wielkości i potęgi? Czym są słowa, które umieją tylko krzyczeć i płakać nad nieszczęściem Polski, a nie mają dość siły, by uderzyć jak sztylet w piersi despotów rozrywających żywe ciało mojej ojczyzny?" W interpretacji Bełskiego słowa te brzmiały jak rachunek sumienia. Brzmieć powinny jak rozkaz.

Z. Rewkowski w roli Towiańskiego, miał najtrudniejsze bodaj zadanie. Towiański objawił się jako szalbierz naszemu dopiero pokoleniu. Brandstaetter popełnił błąd konstrukcyjny, demaskując go już w pierwszej odsłonie, w rozmowie ze służącą, Martą i w szatańskiej modlitwie o władzę nad Mickiewiczem. Niełatwe było przejście do następnego pojawienia się Mistrza w roli zwycięskie go kusiciela. Wypadło to jednak prawdopodobnie. Talent Rewkowskiego zabłysnął jednak najpełniej w scenie, gdy Towiański podporządkowuje swej woli uświadomiona już co do jego roli Ksawerę. Wielkim sukcesem było także przedzierzgnięcie się Rewkowskiego, chudeusza i Don Kichota, w okrąglutkiego - choć równocześnie ascetycznego - szlachcica z Litwy uderzająco podobnego do portretów Mistrza.

Ksawera Deybel w interpretacji Ireny Kory - Brzezińskiej była mniej demoniczna i bardziej opanowana niż wynikać się to zdaje z tekstu sztuki. Ale i to była kreacja z prawdziwego teatru, pięknie podana, wystudiowana do ostatniego szczegółu. Deklamacja "Słowiczku mój..." była małym arcydziełem. Kto wie jednak, czy wbrew autorowi sztuki, wiersz ten nie powinien być śpiewany. We wspomnieniach współczesnych właśnie Ksawera śpiewać go miała - i to bardzo pięknie.

Krystyna Dygat dała sobie dobrze radę z trudną rolą Celiny. Nad sceną, ilekroć była na niej obecna, dominowały jej obłąkane oczy. Myślę, że zewnętrzne warunki tej artystki najbardziej odpowiadały roli: tak właśnie wyobrażam sobie Celinę - szczebiotliwą i dziecinnie rozkapryszoną, bawiącą się klejnotami i nerwowo poprawiającą stroiki na głowie.

Klara Belska miała stosunkowo najmniejsze pole do popisu. Ale i ona wystudiowała starannie rolę i była postacią prawdopodobną. Szkoda wielka, że pastwą nie tyle nożyc reżysera, ile trudnych warunków teatru emigracyjnego, padły inne postacie epizodyczne: służąca Mickiewiczów Lucyna, i grono braci-Towiańczyków w kaplicy Mistrza. Mimo uczciwego streszczenia tej sceny brak jej odczuwać się daje dotkliwie.

Wreszcie - reżyser, Leopold Kielanowski. Więcej niż reżyser. On przecież sztukę wypatrzył i zdecydował się grać ją jakby na przekór atakom co dnia płynącym z Kraju na falach eteru, - jakby na świadectwo, że Emigracja ani się od Kraju nie oderwała ani wypiera się tego, co dobre, ciekawe, artystycznie ważkie - a krajowe. W wystawienie sztuki włożył nieskończoną ilość pracy, wiedzy aktorskiej i reżyserskiej i dobrej woli. Należy mu się podziw i szacunek.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji