Artykuły

Miły, kochany kłamca

Jeden z milszych wieczorów teatralnych, nie tylko na miarę teatru emigracyjnego, bo to nie byłoby takie trudne, zawdzięczam przedstawieniu "Kochanego kłamcy" w Ognisku.

Staram się nie pomijać okazji, gdy mogę oddać wdzięczne pochwały poetom, czy pisarzom, czy aktorom, którzy w trudnych warunkach pracy zdobywają się na dobre wyczyny, godne pochwał. Trudne warunki nie są jednak okolicznością łagodzącą, przeciwnie, im są trudniejsze, tym usilniej trzeba ganić i tępić to co złe, aby nie tracić fasonu, nie poprzestawać na byle czym, aby nie dać się zepchnąć do poziomu zarozumiałego przeciętniactwa, nie kontentować się publicystyką, czy literaturą, czy teatrem na użytek wzajemnego kumoterstwa. Ochronne cło wzajemnych pochlebstw i reklamowych wzmianek niej chroni miernot, protekcjonalizm nie rodzi nowych talentów, ale obraża te nieliczne, które jeszcze wśród nas pracują. Ganić co złe jest obowiązkiem, chwalić co dobre jest przyjemnością, (Jestem np. pewny, że p. Edward Chudzyński miał podwójną przyjemność, gdy niedawno temu słusznie napisał sam o sobie, że jest "dramaturgiem emigracji".)

Komedia skonstruowana prawie w całości z fragmentów korespondencji Bernarda Shawa i aktorki Patrick-Campbell, z dosłownych cytatów powiązanych tu i ówdzie konferansjerką dwojga wykonawców, jest zgrabna, bardzo inteligenta, nadspodziewanie żywa, pulsująca wewnętrzną akcją. Dla Anglików ma zapewne inny, bezpośredni oddźwięk - Shaw jest, a przynajmniej był do wczoraj największym ich współczesnym dramaturgiem, panią Campbell ubóstwiali przez długie lata, jako gwiazdę pierwszej wielkości na firmamencie swego Westendu, jako kobietę notorycznego seksepilu i przysłowiowego temperamentu. Romans ich, Shawa z ich Campbelką, jest dla Anglików czymś tak towarzysko aktualnym, jak dla nas byłby romans, dajmy na to, Boya-Żeleńskiego, powiedzmy, z Mirą Zimińska. Nigdy takiego romansu nie było, ale powinien być, cóż za listy zostałyby po nim!

Dla nas osoba pani Campbell jest martwa, wiemy o niej tylko z drugiej ręki, wielkiego Bernarda znamy pobieżnie jako autora sztuk, mało wiemy o żywym człowieku, mówcy, polemiście, kosmo-politruku, społeczniku, wielbicielu to Mussoliniego, to Stalina, krytyku muzycznym i teatralnym, spąpcu, fanfaronie, jaroszu, gadule, niektórym z nas wydaje się nawet, że ten arcydowcipny człowiek był tylko kawalarzem. Niektóre z jego zalet i przywar, blasków i cieniów migocą w jego listach, niekiedy w dwóch czy trzech zdaniach intymnego listu rozchyla się nagle jeszcze jedna tajemnica charakteru niepospolitego Irlandczyka. Ale kto wie, czy dzięki większemu dystansowi, jaki my many do obu postaci, sama sztuka nie staje się dla polskiego widza bardziej interesująca, mniej plotkarsko aktualna, bardziej ludzko i historycznie ciekawa?

Urokiem przedstawienia londyńskiego jest przede wszystkim pani Irena Kora Brzezińska. Powierzenie jej tej roli było wybornym pomysłem reżyserskim, nie znam na emigracji drugiej aktorki, która by jej równie szczęśliwie sprostała. Od pierwszych słów wierzy się pani Brzezińskiej, że jest, a w dalszym ciągu sztuki, że była, tą właśnie wielką aktorką, edwardiańskim wampem, ekscentryczką, piekielnicą, która umiała być dowcipniejsza niż sam G.B.S. (choć pisywała listy z błędami ortograficznymi. (Może umyślnie? Może on taki był jej trick? Bywa, że niewiele rzeczy tak w kobiecie podnieca intelektualistycznych kochanków, jak jej ortograficzne błędy.) Mój kolega-recenzent, Stanisław Baliński, zauważył, że za mało była wydrowata, nie, nie zgadzam się z nim, wydra, która wygląda na wydrę i zachowuje się jak wydra, nigdy nie jest niebezpieczną wydrą. Najgorsze piekielnice, najbardziej rujnujące sadystki, to te, które wyglądają jak anioły.

Swoją drogą, może należało w jednej scenie sztuki, we fragmencie pierwszej próby z "Pygmaliona", pokazać prawdziwą kłótnię wielkiej aktorki z wielkim autorem, jedną z wielu ich awantur, głośnych na cały Londyn ?

(Zastanawiałem się, która z naszych przedwojennych aktorek mogła zagrać tę rolę? Olśniła mnie myśl, że właśnie Mira, ukochana nasza Mireczka Zimińska byłaby prawdziwą panią Campbell, z jej seksem, z jej magnetycznymi nogami, z jej groteskowym dowcipem, a kto nie widział awantur Miry Zimińskiej na próbach, ten nic w teatrze nie widział. To właściwie duża szkoda, że Zimińska nigdy nie grała Elizy Doolittle.)

Irena Kora Brzezińska była wyborna, miejscami zachwycająca. Ma piękny głos, umie nim władać pięknie a przy tym szczerze i naturalnie, co więcej, umie słuchać, gdy do niej mówią - połowa jej roli to słuchanie listów pisanych do niej, ta połowa roli, jeszcze trudniejsza, wypadła równie znakomicie. Wyglądała ślicznie i elegancko - duża to przyjemność powitać jej powrót na scenę, w tak świetnej formie, po tylu latach rozłąki.

Pana Adolfa Bożyńskiego, który przyjechał specjalnie z Monachium na zagranie roli Shawa, a raczej roli aktora czytającego listy Shawa, słuchałem przez cały czas z niesłabnącym zainteresowaniem. Wydał mi się tym ciekawszy i tym więcej dawał do myślenia, że jest zaprzeczeniem tej roli, antytezą postaci Shawa, miejscami antytezą tekstu, który mówił lub odczytywał. Prawda, że reżyseria polskiego przedstawienia, podobnie jak w niemieckich i francuskich przedstawieniach tej sztuki, świadomie wyrzekła się zewnętrznego charakteryzowania postaci Bernarda Shawa, nie próbowała odtwarzać chudego pisarza z jego sławną brodą i cienkimi nogami, wolała zostawić tę charakteryzację wyobraźni widzów, a jego pokazywać tylko w listach, czytanych przez neutralną postać aktora. Jest to koncepcja równie dobra jak każda inna, a może nawet lepsza, pod jednym tylko warunkiem - że będzie jednolita i konsekwentna. Niestety, to jest nie do osiągnięcia, gdy aktorka gra panią Campbell, a aktor gra nie Shawa, ale jego listy. Nie sposób uzgodnić stylu gry obojga. Aktorka, w roli pani Campbell, ma zadanie łatwiejsze - gra tylko pewien typ kobiety, aktor, w roli Shawa, kojarzy się w naszej wyobraźni z pewnym określonym, jedynym na świecie indywiduum. Aktor, słusznie, próbuje być w swej roli neutralny, aktorka każdym uśmiechem, każdym spojrzeniem, każdym gestem jest w postaci pani Campbell zaangażowana. W przypadku przedstawienia londyńskiego rozdźwięk sięga jeszcze głębiej. W jednym z listów pani Campbell wykrzykuje do chudego wegetarianina: "Ach, gdybyś ty raz zjadł krwawy befsztyk!". Złośliwy, wzgardliwy dowcip trafia jak kulą w płot w Bożyńskiego, który sam wygląda jak jeden r wspaniały, przerastały rumsztyk. Nie chodzi tylko o wygląd, postać i wagę Boźyńskiego, z wyglądem jego związany jest cały typ emocjonalno-mięsisty, sentymentalno-zawiesisty, dionizyjsko-sangwiniczny. Bernard Shaw jest jaroszem, Bożyński jest okazem smakosza karniwora, Bernard Shaw jest pasjonatem intelektualnym, jego dowcip jest groteskowy, dlatego niewinny nawet gdy brzmi zabójczo, w ustach Bożyńskiego dowcip staje się okrutny, aż brutalny, bo na serio, pasja staje się namiętna, prawdziwa, więc nie shawowska. Shaw jest typem człowieka, który innych zmusza do myślenia, Bożyński jest typem, któremu się wierzy.

Rzecz to bardzo ciekawa, że pani wszystkim, łącznie ze mną, hardego podobał się długi monolog-list o pogrzebie matki Shawa. Pan Bożyński powiedział go z pięknym głębokim spokojem, ze smutkiem niemal słowiańskim, który istotnie brał wszystkich za serce. Stuszował, zgubił niemal zdumiewającą puentę, która kończy list Shawa: Gdy spalono w krematorium zwłoki jego matki, powiedziano mu, że za półtorej godziny będzie mógł odebrać urnę z popiołami. Shaw powiedział na to, że półtorej godziny to za długo, nie będzie tyle czekał, i poszedł. Pan Bożyński przemknął jakoś po tym zakończeniu, ledwie je dostrzegłem, dobrze się stało, bo to by w jego ustach zabrzmiało jak okropna blasfemia, co w liście na Shawa było tylko groteskowym floresem cynizmu.

Bożyński byłby ostatnim aktorem, którego widziałbym w tej roli. Jest to jednak zdumiewający dowód magii teatru, dowód niezmiernie pouczający, że dzięki doskonałej dykcji, prostocie i ekspresji, dzięki skupionej i szczerej grze, dzięki osobistemu magnetyzmowi swojej indywidualności ze scenicznej, mógł być w przedstawieniu istotnie wyborny. Zastrzeżenia przychodzą później, po ostatniej kurtynie. W czasie spektaklu ten rzetelny, znakomity aktor dominuje nad widownią. Teatr, indeed, jest rzeczą nie tak prostą, jak się niekiedy wydaje.

W jednym tylko momencie sztuki zawiedli oboje wykonawcy i zawiodła gładka i skromna, tzn.tym lepsza, reżyseria pana Kielanowskiego, w scenie, która jest fragmentem z "Pygmaliona", sławnym fragmentem wizyty Elizy Doolittle u matki profesora Higginsa. Tę skeczową wstawkę można grać na różne sposoby, na serio, na drwiąco, na złość, tryumfalnie, złośliwie, niewinnie - nie można jej tylko szarżować, jak gdyby parodiując parodię. I Wszyscy troje zgubili w tej scenie krok, odnaleźli go zaraz portem, ale był to lapsus niepotrzebny, parę dodatkowych prób mogło by go naprawić. Przed samym końcem sztuki zaczęła się ona trochę dłużyć możnaby zewrzeć jej tempo, lub skreślić kilka powtarzających się zdań. Niewielkie to zarzuty wobec całego spektaklu.

miernie pouczający, że dzięki doskonałej dykcji, prostocie i ekspresji, dzięki skupionej i szczerej grze, dzięki osobistemu magnetyzmowi swojej indywidualności scenicznej, mógł być w przedstawieniu istotnie wyborny. Zastrzeżenia przychodzą później, po ostatniej kurtynie. W czasie spektaklu ten rzetelny, znakomity aktor dominuje nad widownią. Teatr, indeed, jest rzeczą nie tak prostą, jak się niekiedy wydaje.

W jednym tylko momencie sztuki zawiedli oboje wykonawcy i zawiodła gładka i skromna, tzn. tym lepsza, reżyseria pana Kielanowskiego, w scenie, która jest Elizy Doolittle u matki profesora Higginsa. Tę skeczową wstawkę można grać na różne sposoby, na serio, na drwiąco, na złość, tryumfalnie, złośliwie, niewinnie - nie można jej tylko szarżować, jak gdyby parodiując parodię. Wszyscy troje zgubili w tej scenie krok, odnaleźli go zaraz portem, ale był to lapsus niepotrzebny, parę dodatkowych prób mogło by go naprawić. Przed samym końcem sztuki zaczęła się ona trochę dłużyć możnaby zewrzeć jej tempo, lub skreślić kilka powtarzających się zdań. Niewielkie to zarzuty wobec całego spektaklu.

Odejmijmy tych parę usterek od sumy wszystkich zalet wieczoru, dodajmy do nich jeszcze prostą, ale pełną smaku oprawę dekoracyjną Tadeusza Orłowicza i last but not least, bardzo dobry przekład Juliusza Sakowskiego, brzmiący piękną polszczyzną i teatralnie gładki i potoczysty. Tylko zawodowi i doświadczeni pisarze teatralni wiedzą, jak trudnym osiągnięciem w dialogu scenicznym jest połączenie językowej poprawności i harmonii i naturalnym rytmem prostota mowy potocznej. Dobitnym przykładem tych trudności mógłby być sam wielki Stefan Żeromski,

którego wspaniały język literacki brzmiał nieznośnie ze sceny i przyprawiał aktorów, na próbach, o istne męki. Co z przekładami sztuk Shawa wyrabiał Florian Sobieniowski, jak trzeba było poprawiać, przepisywać, przeinaczać jego zdania na użytek sceny, tego się nikt nie domyśli.

Pochwały godny jest udały teatralny debiut Sakowskiego. Dwa razy tylko w życiu słyszałem, by wywoływano po przedstawieniu tłumacza. Raz, w Teatrze Narodowym, po premierze "Don Juana" Zorilli, wywołano Miłaszewskiego. Drugi i raz, tydzień temu wywołano Sakowskiego. Co prawda, ja sam go wywoływałem, wiedząc, jak lubi i jak mu zależy na tym, by kłaniać się publiczności.

Bardzo byłem rad, że nie przepuściłem tego przedstawienia. Jest przemiłą zabawą dla inteligentnych widzów, dla miłośników teatru i dobrej i pięknie mówionej

polszczyzny, dla amatorów dobrego dowcipu. Jeszcze bardziej byłbym rad, gdybym wiedział, że tą rekomendacją przysporzę mu zasłużonego powodzenia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji