Artykuły

NIE IGRA SIĘ Z MIŁOŚCIĄ Musseta w TEATRZE ROZMAITOŚCI

TROSZKĘ zatęskniliśmy za teatrem miłości, za teatrem młodości. Obydwie te cechy stanowiły od dawna istotny rdzeń teatru. One zawsze miały rację, poza niemi zaś był świat zimny, nudny, stary i nie mający racji bytu. Pamiętacie śmiesznych staruchów Molierowskich? Napuszonych doktorów? Przeszadzających dworaków Szekspira?

Musset jest najwierniejszym przedstawicielem tej religii teatralnej, a że w dodatku jest najczystszym poetą i najprawdziwszą młodością (tworzył swe główne komedje mając 20 parę lat) i romantykiem, więc nic dziwnego, że ilekroć wchodzi na scenę zwycięża publiczność nawet z odległości setki lat i tysiąca kilometrów.

Ale Musset o to zwycięstwo się nie stara, zdobywa je niejako mimochodem. On tylko opowiada o tym, co czuje, ale opowiadając o sobie, opowiada o nas wszystkich.

W "Kaprysach Marianny" jest jednocześnie Oktawem i Celjem, w "Świeczniku" Fortuniem i Claverochem, we wczorajszej premierze Kamillą i Octawem. Musset, delikatny, pastelowy, ironiczny, nigdy nie podnosi głosu. Nic dalszego od Musseta, jak ambona albo trybuna. W jego tekście tyle wymowy, w jego typach tyle kolorytu, niejako na zapas, tyle dyskrecji, że wszelkie podkreślanie tych spraw w gruncie rzeczy zabija ducha Musseta.

A tymczasem we wczorajszym przedstawieniu reżyser Szpakowicz poszedł po innej linii. Dał ciekawą inscenizację, szczęśliwy pomysł z parawanem "plain-airu" i wnętrza, w akcentach poszczególnych ról, ale stanowczo kazał niektórym aktorom nadużywać pedału. Odbiło się to przede wszystkim na Oktawie, bohaterze komedii, z którego zrobił grzmiącego trybuna. Słynna odpowiedź jego z końca drugiego aktu, prawdziwe credo Musseta zostało odkrzyczane z ferworem hiszpańskiego torreadora.

Obydwaj księża, dość skarykaturowani przez poetę w tekście, zostali zupełnie niepotrzebnie przejaskrawieni w geście i mimice. To okładanie parasolką sutanny i chóralny śmiech Wiejskich wyrostków z kapłana było antypodą Musseta, coś w rodzaju Szopenowskiego preludium zagranego przez strażacką dętą orkiestrę w Ozorkowie z użyciem sześciu trąb, waltorni i bębna.

Jeżeli Musset zwyciężył mimo to, i jeżeli ze sceny czuć było niejednokrotnie prawdziwy powiew najczystszej poezji, to było już jego pozagrobowe zwycięstwo.

Więc przede wszystkim byliśmy świadkami zakwitnięcia dwuch różyczek najprawdziwszego talentu. Pierwsza to Anusiakówna, która dała idealne wcielenie, mussetowskiej poezji w osobie Kamilli, a sceną wyznania swej klasztornej wiary chwyciła nas za serce. Dla tej jednej sceny z Oktawem warto być na "Nie igra się z miłością" 10 razy. Ale i przez wszystkie pozostałe akty dyszała prawdą i szczerością.

Prawie równie świetną i prawdziwie mussetowska była Janecka jako Rozalka, pełna czaru i wdzięku, szczerości i prostoty. To były najmocniejsze pozycje premiery.

Oktaw doskonale postawiony przez Sadowego został przeeksponowany w rysunku, ale to już wina reżysera, którego ofiarą padli Rychter, Nowicki, Oberska, a po części i Wasowski, niedawno doskonały i dyskretny pułkownik Higgins z "Pigmaliona". Wszystko to dobrzy aktorzy i żal serce ściska na myśl jakie to mogłoby być przedstawienie.

[recenzja z prywatnego albumu Witolda Sadowego w zbiorach IT]

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji