Artykuły

Z Teatrów Stołecznych "Pigmalion" G. B. Shaw'a ("Teatr Powszechny")

Mityczny rzeźbiarz "Pygmalion" zakochał się w wykutym przez siebie posągu nimfy Galatei. Na tym wątku legendy oparł Shaw swą nowoczesną komedię. Ale zważmy, że Pigmalion wyrzeźbił swą Galateę z martwego marmuru. Ożywiła ją dopiero łaska bogini miłości. Zaś shawowski prof. Higgins - na poły z fantazji, na poły przez ciekawość zawodową uczonego fonetyka - uwziął się, by z nieokrzesanej kwiaciarki, mówiącej gwarą jednego z przedmieść londyńskich, wykrzesać arystokratkę w każdym calu wymowy i manier.

Nowoczesny Pygmalion popełnił jeden zasadniczy błąd: przeoczył, że obiekt jego doświadczeń był ŻYWYM CZŁOWIEKIEM zanim jeszcze podjął się inkrustowania na nim wytwornego języka i wykwintnych manier. Nie dostrzegł, że to, co on traktował jako eksperyment niepozbawiony hazardu sportowego, przyśpieszyło w Elizie narodziny pełnego człowieczeństwa, bo - poczucia godności. I Shaw karze za ten błąd swego profesora Higginsa najsroższą bodaj karą: śmiesznością. Kiedy Higgins, uświadomiwszy sobie po ucieczce Elizy, jak bardzo stała się dla niego... Galateą, prosi ją, by doń powróciła nie używając jednak i wtedy... zaklęć Pygmaliona - Eliza powiada mu mniej więcej tak: "Może pan przecież nakręcić maszynkę z płytami, na której pan nagrał dźwięk mojej krtani, może pan wyświetlić film, na którym pan utrwalił ruchy moich warg". Nie jest to tylko zemsta kobiety, ale zemsta człowieka za to, że go potraktowano jak mechanizm.

I w tym, wydaje mi się, tkwi głęboko ludzki i nieprzemijający sens shawowskiego Pygmaliona. Metamorfoza Elizy, córki śmieciarza Doolittle, jest psychologicznie uzasadniona! Czyż bowiem Shaw nie podkreślił w niej mocno owej zasadniczej prawości, wyrażającej się w upartym powtarzaniu "Jestem uczciwą dziewczyną"? Wrodzona i - prawem kontrastu - wzmożona prawość Elizy dojrzewa pod wpływem zetknięcia z kulturą języka, która jest przecież zarazem kulturą myśli. I Eliza wraz z... pantoflami domowymi rzuca w twarz prof. Higginsowi dumną afirmację swego człowieczeństwa.

Shaw nie byłby Shawem, gdyby mimochodem nie wykpił wszystkich brytyjskich konwenansów towarzyskich (salon pani Higgins); gdyby "pour epater le bourgeols" nie wystrzelił licznych fajerwerków paradoksów, dziś - przyznajmy - mocno już wyblakłych i gdyby na przykładzie ojca Doolittle nie pokazał, że ubóstwo - właśnie na samym dnie społecznym - jest niezawisłe, a "dostatek wykoleja". Można różnie oceniać kruszącą wolnościową skuteczność ciosów, jakie Shaw zadawał obłudzie społecznej powiktoriańskiej Anglii. Jedno nie ulega wątpliwości: "Pygmalion" jest jednym z najautentyczniejszych arcydzieł Shawa. Spięcia i zwarcia myślowe iskrzą się w niezrównanym dialogu. Słowo "miłość" nie pada tu bodaj ani razu a jednak klęska prof. Higginsa jest miażdżąca, zwycięstwo Elizy całkowite, a wraz z tym zwycięstwem triumfuje - mimo że w kpiarski sposób podana - wiara w człowieka. I dlatego - śmiem twierdzić - ta sztuka nie jest TYLKO pyszną zabawą intelektualną.

"Pigmalion", najbardziej bodaj znana w Polsce komedia Shawa, ma w naszym teatrze świetne tradycje! reżyserskie i aktorskie. W wystawionym przed wojną (zdaje się, że w 1937 r.) w Teatrze Polskim (reżyseria Węgierki) "Pygmalionie" Elizę grała Romanówna, prof. Higginsa - Węgierko, ojca Doolittle - Kurnakowicz. Nie jest przypadkiem, że w tej komedii występowali zawsze najwybitniejsi nasi artyści.

Teatry Miejskie podejmując wznowienie "Pygmaliona" dowiodły po raz nie wiem który, że mierzę wysoko. I to jest dobre. Lecz kiedy wysokie ambicje rozpływają się w próżni zwisając żałośnie jak dumny, ale poszarpany przez wiatr sztandar - trudno powiedzieć, by to było dobre. Ostatecznie, dziś mamy już prawo, nawet w Warszawie i może przede wszystkim w Warszawie, oceniać wyniki wysiłku artystycznego nie miarą intencji i trudności, lecz właśnie miarą... wyników.

Zarówno reżyseria jak i wykonanie "Pigmaliona" przez zespół Teatru Powszechnego - z pewnymi drobnymi i częściowymi wyjątkami - były chybione. Stwierdzić musimy z tą samą bezstronnością, z jaką podnosimy każdy sukces Teatrów Miejskich. Ogołocono "Pygmaliona" z głównego uroku - z dialogu. Niektóre sceny zupełnie "nie wychodziły".

Zawiódł całkowicie p. Petecki, którego prof. Higgins był niesfornym, rozkapryszonym, miotającym się po pokojach i kanapach ekscentrykiem a nie pełnym swoistego wdzięku uczonym, któremu wymyka się przede wszystkim własne serce.

Jaskrawości zewnętrznej kostiumu i łachmaniarza Doolittle (p. Marian Trojan) dorównywała chyba tylko jaskrawa zewnętrzność gry aktorskiej. P. Trojan przerysował efekty najłatwiejsze, nie oddając malowniczości myśli i języka piewcy "niezawisłego ubóstwa".

Pani Hanna Bielska robi niewątpliwie postępy. Od czasu, kiedyśmy ją po raz pierwszy (dwa lata temu)| widzieli w tragicznym "Macierzyństwie panny Jadzi", przebyła spory szmat drogi. W trudną rolę Elizy Doolittle włozyła - obok być może nadmiernej dziś jeszcze... ambicji dużo starannego wysiłku. Zupełnie dobrze zagrała w dwóch ostatnich aktach, zwłaszcza scenę "buntu". Jako dziczce-kwiaciarce brakło jej jednak swobody, naturalności, lekkości - słowem prawdy.

A już zdecydowanie przerysowana i fałszywa była scena w salonie pani Higgins.

Poprawnie wykonali swoje role p. Wasowski (płk. Pickering), p. Chądzyńska (pani Higgins), p. St. Kawińska (pani Eynsford Hill) i p. Witold Sadowy (Fred).

[recenzja z prywatnego albumu Witolda Sadowego w zbiorach IT]

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji