Artykuły

W poszukiwaniu formy

Bosonóg

Spory o to, z którym dramatem Gombrowicza jego niedokończona "Historia" (z roku 1951) jest najbliżej spokrewniona, nie wydają się najistotniejsze. Podobieństwa łatwo można wykryć i we wcześniejszym "Ślubie" i w późniejszej "Operetce", a także w powieści "Ferdydurke". Gombrowicz krążył przecież niezmiennie wokół swego głównego tematu: zderzenia jednostki myślącej, czującej, widzącej rzecz każdą subiektywnie - z machiną życia zbiorowego, która ignoruje indywidualny ogląd świata, toczy się po swoim torze bez opamiętania, nie widzi przepaści, nie przyjmuje ostrzeżeń.

W "Historii" autor czyni siebie głównym bohaterem, nadaje mu własne imię: Witold, odsłania się tak, jak w żadnym innym dziele. Rozprawia się ze światem jakby wprost, nie korzystając z niczyjego pośrednictwa. Tyle, że swoją wiedzą i świadomością czterdziestolatka obdarza chłopca siedemnastoletniego (podobną projekcję zastosował zresztą w "Ferdydurke"). Nie jest to tylko chwyt formalny, lecz powrót do jednego z wszechobecnych u Gombrowicza tematów dojrzałości i niedojrzałości ludzkiej. Przewija się ona przez całą krótką "Historię".

Nie wiadomo dokładnie, dlaczego autor zarzucił jej pisanie. Pozostały tylko fragmenty, luźne sceny. Dobrze jednak się stało, że reżyserom nie zabrakło odwagi, by zmierzyć się na scenie ze szkicowym, poszarpanym rękopisem. Jest bowiem w tym pojedynku pisarza z historią wyraziste znamię jego sposobu myślenia, jego stylu. Jest odniesienie do konkretnych faktów z dziejów naszej cywilizacji.

Reżyser, który wybiera ten utwór, sam musi sobie odpowiedzieć na pytanie: czy uda mu się z jego fragmentaryczności uczynić cnotę. Jackowi Bunschowi, który zetknął się z Gombrowiczem na scenie po raz pierwszy, powiódł się ten zamysł. Inscenizacja w Teatrze Polskim we Wrocławiu (uhonorowana pokazami w Teatrze Rzeczypospolitej) jest zwarta, logiczna. Przedstawienie, wzbogacone jeszcze wyimkiem z "Dziennika", trwa godzinę i dwadzieścia minut.

Bunsch z cała konsekwencją własnego odczytania utworu tworzy ciąg scen, w których bohater, ze swym skrajnym indywidualizmem coraz bardziej jest wciągany w grę "Historii". Czuje brzemię odpowiedzialności. Nie chce być tylko obserwatorem, ale i zdaje sobie sprawę ze swej bezsilności.

Główną zaletą przedstawienia jest wyczucie gombrowiczowskiej formy. Szafa - mebel - symbol, to oczywiście nic nowego pod słońcem (Kantor wysnuł całą filozofię na ten temat) tutaj wykorzystana jest w sposób świadomy. Szafy piętrzą się wokół sceny. Ich otwieranie, zamykanie, trzaskanie drzwiami nadaje osobliwy rytm przedstawieniu, wyznacza jego linię dramaturgiczną, sygnalizuje różne etapy dziejów.

Z tych szal wychodzi - albo ukazuje się w nich - korowód postaci, z którymi bohater - Bosonóg ma swoje obrachunki. Aktorzy mają nawet po kilka wcieleń. Rodzina, która na początku ugniata Gombrowicza, przeistacza się w postaci publiczne znane z historii.

Reżyser zapanował nad formą całości i dał swoje klarowne przesłanie. Umiał wykorzystać różne przedmioty i rekwizyty. Nie zdołał jednak doprowadzić do większego zróżnicowania występujących postaci, pogłębienia ich charakterystyk. Wpisał je w rysunek własnej koncepcji, nadał im wyraziste kontury nie pozwalając wyłamać się z zamierzonej formy, ale ich nie wypełnił.

Ten niedosyt odczuwa się zwłaszcza w zetknięciu z głównym bohaterem. Miłogost Reczek jako Witold jest zbyt szary, jednowymiarowy. Najbardziej zdecydowane barwy i tony wnosi Zygmunt Bielawski - Ojciec, Car, Cesarz Wilhelm II, Piłsudski. Zredukowanie ekspresji aktorskiej do działań podstawowych, zewnętrznych, ochładza przedstawienie działające przede wszystkim formą i obrazem. Przejmująca jest powtarzająca się scena: stukot podkutych butów żołnierskich, maszerujących w kadrze otwartej szafy.

Lord Claverton

Po pierwszym akcie "Lorda Clavertona", moja najkrótsza recenzja brzmiałaby tak: Dwaj panowie w dobrze skrojonych garniturach (Andrzej Łapicki i Mariusz Dmochowski) długo stali wyprostowani (niewygodna pozycja), jakby wrośnięci w podłogę i wypominali sobie dość monotonnie grzechy młodości. Widz odetchnął z ulgą, gdy wreszcie usiedli w pozłacanych fotelach i nie musieli się już tak męczyć...

Na szczęście w drugim akcie rzeczy przybrały żwawszy obrót, klimat się zagęścił, wymieniona dwójka odkryła dalsze karty. Pojawiły się nowe persony, dynamizujące akcję. Widownia, w ślad za tym co na scenie, się ożywiła. Rozległy się nawet oklaski przy otwartej kurtynie, co nieczęsto się zdarza w teatrze dramatycznym. Morał z tego wynika, że nigdy nie należy opuszczać teatru po pierwszym akcie, trzeba być cierpliwym.

Warszawski Teatr Kameralny przypomniał ostatnią sztukę angielskiego prekursora nowoczesnego dramatu poetyckiego Thomasa Stearnsa Eliota "The Elder Statesman", posługując się w polskim tytule nazwiskiem głównego bohatera sztuki "Lord Claverton". Jest on uważany powszechnie za człowieka sukcesu. Wydaje się godny szacunku. Lecz prawda o tym, już wyłączonym z czynnego życia publicznego, schorowanym seniorze okazuje się bardziej złożona niż świadczą pozory, po których zwykliśmy pochopnie oceniać ludzi. Nosi on w sobie swoje ciemne, utajone sprawy z przeszłości. Zewnętrznym chłodem, zamknięciem wobec najbliższych nawet, pokrywa swój niepokój moralny.

Pojawiają się jednak realne postaci z dawnych lat, które zmuszają go do odsłonięcia tajemnicy, dokonania życiowego obrachunku. Jesteśmy świadkami demaskacji bohatera. Największą wartością sztuki Eliota pozostało ukazanie tego, co podskórne, przenikanie w wewnętrzne przeżycia bohaterów, psychiczne związki, podobieństwa i obcości, jakie mamy w ich relacjach.

Reżyser Kazimierz Dejmek nie zdołał wykluczyć tonów retorycznych, osłabiających szczególnie wspomniany już akt pierwszy. Nie udało mu się także odkurzyć wszystkich kwestii brzmiących czasem anachronicznie. Zapewnił natomiast znakomitą obsadę, same błyszczące nazwiska. Większości dialogów słucha się więc z przyjemnością.

Świetnie kontrastują w drugim akcie Andrzej Łapicki, jakby wypalony, wydrążony, ironiczny i była gwiazda kabaretu, dynamiczna, groteskowa Kalina Jędrusik. Dawno jej nie oglądaliśmy i publiczność właśnie ją przyjęła szczególnymi brawami. Dla mnie jednak najlepiej poprowadzona została rola córki Lorda Clavertona. Joanna Szczepkowska. Odkryła znowu swoją inną twarz. Jest delikatna, ściszona, wibrująca wewnętrznie, pełna niepokoju. Uosabia eliotowską poetyckość, z której nie można odrzeć akcji tej sztuki, gdyż stanowi ona o sensie tego moralitetu zawierającego się w słowach Lorda: Teraz czuję się spokojny.

Jest to spokój, co przychodzi po akcie skruchy.

Tak jak skrucha przychodzi po poznaniu prawdy...

Trickster z Londynu

Ileż wrażeń zawdzięczamy teatrowi nieformalnemu, który wiedzie własny żywot, z dala od gmachów reprezentacyjnych i renomowanych szyldów. Dziś nie jest on już zaskoczeniem tak jak w latach apogeum teatru otwartego, w okresie burzy i naporu zespołów studenckich, gdy międzynarodowe spotkania we Wrocławiu wprost kipiały pomysłami. Po prostu już przywykliśmy do nurtu off wzbogacającego życie teatralne swoimi formami i barwami, ale już nie szokującego.

Ostatnio warszawskie Centrum Sztuki Studio zaprosiło Trickster Theatre Company, który odwiedził także Łódź i Poznań.

Ten kilkuosobowy zespół ujmuje od początku swoją skromnością. Nie zaklina się, że chce zbawić świat, pchnąć go na nową orbitę. Przyznaje szczerze, że zależy mu na tym, by trafić do szerszego kręgu odbiorców, bardziej przez zmysły i emocje niż intelekt.

"Charavari", które pokazał, nie atakują problemami, nie szarpią, nie budzą napięć. Dają raczej wytchnienie, ale nie bezmyślne. Widz czuje się jakby skąpał się w ożywczym źródle otrząsnął z brudów codzienności, naporu współczesnej cywilizacji.

Nie ma w tym widowisku wielkich odkryć. Jest natomiast dobry smak i poczucie humoru. No i świadome korzystanie z wybranych środków ekspresji. Trickster zrezygnował z tekstu całkowicie, zachowując tylko szczątkowe dźwięki, jakby monosylaby, świetnie zresztą rozpisane na głosy. Swój obraz świata zamyka w wizji plastyczno-ruchowej. Korzysta z doświadczeń pantomimy i cyrku.

Imponująca jest sprawność akrobatyczna i żonglerska jaką osiągnęła aktorska szóstka. Nie ma dla niej nic niemożliwego. Ale te cyrkowe sztuki nie stanowią celu samego w sobie, zamieniają się w teatr magiczny, w którym wszystko jest możliwe, jeśli uruchomimy wyobraźnię. Wtedy sprawy najzwyklejsze można wynieść w sferę cudowności, nadać im fantastyczne kształty. Taką właśnie przygodę artystyczną proponuje Trickster w swej narracji plastyczno-ruchowej w ciągu pomysłowych obrazów, jakby wprost komponowany na scenie.

Zespół ma biuro i salę prób w Londynie, a występuje wszędzie tam, gdzie go zapraszają. Zaproszeń ma coraz więcej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji