Artykuły

W kulisach oblana matma i 33 lata na scenie

- Malarz pozostawia po sobie płótno, muzyk zapisze nuty. A aktor teatralny? Funkcjonuje tylko w pamięci. Wiele ról położyłem, za wiele byłem chwalony. Kompletnie nie nadawałem się do ról amantów - opowiada ZDZISŁAW GRUDZIEŃ, żywa legenda Teatru Lubuskiego, także autor książki "W Kulisach i na scenie".

Na zielonogórskich deskach spędził 33 lata i stworzył tu ponad 100 kreacji teatralnych- Talent aktorski nie jest jedynym, jaki posiada. Dzięki książce wspomnieniowej wyszło na jaw, że potrafi także świetnie, dowcipnie pisać. - Za młodu żyjesz marzeniami, na starość wspomnieniami - zaczyna świeżo wydaną drugą część swojej książki "Wkulisach i na scenie". Trudno o lepszą i ciekawszą dokumentację historii zielonogórskiej sceny niż tę opartą na wspomnieniach emerytowanego aktora Zdzisława Grudnia.

***

Rozmowa ze Zdzisławem Grudniem

Paulina Nodzyńska: W jaki sposób technik obróbki skrawaniem uciekł w teatr?

Zdzisław Grudzień: Rzeczywiście, maturę zdawałem jako technik mechanik i nigdy nie zamierzałem bawić się w teatr. Ja po prostu go kochałem. Mieszkałem wtedy we Wrocławiu i jak tylko Teatr Dramatyczny czy ówczesny Młodego Widza (dziś Współczesny) wystawiały premiery, nie mogłem ich opuścić. Brałem udział w konkursach recytatorskich, ale kierowała mnąbardziej miłość do poezji. Myślałem, żeby zająć się literaturą, pisać o teatrze. W mojej szkole język polski był traktowany szczątkowo. Musiałem sam, na własną rękę, rozwijać swoje zainteresowania. Mimo pasji do literatury starałem się o indeks politechniki. No i oblałem z matematyki, więc trafiłem do wojska. Pewnego dnia w domu oficerskim wystawiano sztukę Kazimierza Korcellego "Dom na Twardej". Jeden z aktorów w ostatniej chwili zrezygnował z udziału w spektaklu. Dowódca kompanii wydał więc rozkaz: Zdzisiu, idziesz na zastępstwo. Sztukę reżyserowała Maria Zbyszewska. Poprosiła, żebym wygłosił jakąś kwestię. Chwilę potem nie chciała dać wiary, że nigdy nie miałem nic wspólnego z grą. Namówiła mnie na egzaminy do szkoły aktorskiej. Postanowiłem jednak spróbować. W komisji wybitny aktor Stanisław Ignar, a ja nie rozróżniam klasyki od współczesności. Czepiali się, łapali za słówka. Ale ja się nie poddawałem i dzielnie wykonywałem polecenia i nigdy potem nie wykazałem się takąbystrościąjakwtym dniu. Przyjęli mnie. Radość trwała krótko, bo już następnego dnia kląłem: "o, k... to nie dla mnie". Tak było na pierwszych zajęciach, które prowadził Henryk Tomaszewskim. Ukradkiem spoglądam przez szparę w drzwiach... dziewczyny w szortach i baletkach, chłopcy w spodenkach. Zatęskniłem za pracą.

Ale Jednak skończył pan Wrocławskie Studium Dramatyczne w 1959 r. Miał pan wtedy umowę do dobrego teatru w Koszalinie, wystarczyło ją podpisać.

Dlaczego wybór padł na Zieloną Górę?

- Bo w Zielonej Górze po prostu mnie kupili. Tamtego dnia graliśmy we wrocławskim Teatrze Kameralnym sztukę Alfreda Musseta "Nie igra się z miłością". Oglądała ją Maria Straszewska, etatowy reżyser z Zielonej Góry. Po przedstawieniu przyszła do garderoby i powiedziała: "Kolego Grudzień, bardzo mi się pan podoba w tej roli. Koniecznie muszę pana kupić do naszego teatru". Przede mną wybór koszaliński teatr u Aleksandrowicza czy scena w Zielonej Górze z dyrektorem Zegalskim. Straszewska obiecała wyższą gażę, atrakcyjne mieszkanie, dołożyła też działkę. Ponadto słyszałem o tym teatrze same dobre opinie. Spojrzałem na przyszłą żonę. Jedziemy do Zielonej Góry? - spytałem. - Jedziemy - odparła.

I dziś jest pan honorowym obywatelem tego miasta. Jak wspomina pan swoje pierwsze kroki na zielonogórskiej scenie?

- Na początku trochę żałowałem tej decyzji. Każda moja wypowiedź sceniczna przypominała deklamację, nie wypływała bezpośrednio ode mnie. Cały czas byłem jakiś spięty, sztywny.

A pierwsze przymiarki?

Makabryczne! Najpierw zlecono mi rolę Kawalera w "Paradach" Potockiego. Nie byłem do niej przekonany, męczyła mnie. Myślę, że wpływ na to miał ówczesny zespół. Reżyserka Straszewska nie grzeszyła subtelnością. Okazała się zbyt bezpośrednia, wręcz "chłopska". Peszyło mnie to. Rozkręciłem się dopiero później, jak wyjechała.

Później już tylko zbierał pan laury za swoje doskonałe kreacje.

- Była taka rola, za którą mnie chwalono, ba, nawet do dziś odbija się ona echem. Sam jednak nie byłem do niej przekonany. Dziś zagrałbym to inaczej. Mówię tu o Molierowskim "Skąpcu". Bankierów udało się wprawić w zachwyt, zapraszano mnie nawet do filharmonii na odczyty fragmentów tej sztuki. Nie zgadzałem się, nie czułem tej roli. Wiele ról położyłem, a za wiele byłem chwalony. Większość jednak dobierano tramie. Najchętniej grało mi się Cześnika z "Zemsty", rubaszny humor Fredry bardzo mi odpowiadał. Aha, i kompletnie nie nadawałem się do ról amantów. Dyrektor Jerzy Hoffinan obsadził mnie kiedyś w takiej, w sztuce "Mindowe" Słowackiego... Efekt? Publiczność parskała śmiechem na widok moich chudych nóg.

Co mówiło się w kręgach zespołu artystycznego o recenzjach prasowych? Nie zawsze przecież przychylnych...

- Aktorzy bardzo się nimi przejmowali. Do dziś pamiętają, że "ta i ta" wbiła kiedyś szpikulec. Recenzenci pisali, że kiepski repertuar, że zła gra aktorów, raz nawet, że teatr kompletnie się rozłożył. Dopisywali życiorysy i czyny, których żaden z nas nigdy nie popełnił. Mnie kiedyś zarzucono, że pobiłem własną żonę. Kiedyja nigdy na kobietę ręki nie podniosłem... To było dla nas istotne, bo wie pani... malarz pozostawia po sobie płótno, muzyk zapisze nuty. A aktor? Funkcjonuje tylko w pamięci.

Pan jest żywą legendą Teatru Lubuskiego. W jakim miejscu on dziś stoi?

- Wiele się zmieniło. Nastały czasy swobody i większego wyboru. Trudno trafić w gusta. Dlatego dziś prowadzenie teatru to olbrzymie wyzwanie. Trzeba łapać widza, który ma w domu kolorowy telewizor i coraz mniej potrzeby przeżyć artystycznych. Czym więc lepić mózg? Tanią rozrywką? Można, tylko że wtedy teatr straci na wartości. Widzowi schlebia się farsami, zamiast wystawiać ambitną klasykę. Moim zdaniem warto było-by ją grać nawet dla skromnej garstki. Ale dzisiejszy widz nie jest gotowy na wielką literaturę. On się na poważnych sztukach męczy, a od teatru oczekuje rozrywki. Poświęca te dwie godziny, żeby się pośmiać, oderwać, a nie pomyśleć.

Opowiem pani, jak kiedyś w Szprotawie graliśmy z Boguslawem Kiercem sztukę "Czarna róża" Juliana Stryjkowskiego. Pierwszy akt za nami. Przerwa. W następnej scenie leżymy na pryczach, Boguś na dole, ja wyżej. Kątem oka widzę reakcje publiczności, których nie obejmuje już wzrok kolegi. Akt zaczyna się moją kwestią, mam się zwrócić do "towarzysza". A ja, zamiast grać zgodnie z tekstem, nucę w kierunku Kierca: "ho ho ho, la la la". Boguś oniemiał, wyszedł z roli. "Zdzi-chu, co ty wyprawiasz?!" - krzyczy. Spójrz - uspokajam go. - Na sali nie ma ani jednego widza.

***

Zdzisław Grudzień

rocznik 1931, absolwent wrocławskiego Studia Dramatycznego. Z Teatrem Lubuskim związany w latach 1959-1992. Najwięcej pochwał zebrał za rolę Chudogęby w "Wieczorze Trzech Króli" i Józefa w "Żywocie Józefa". Publiczność odwdzięczyła się mnóstwem nagród. W1980 r. przyczynił się do powstania Międzyzakładowego Komitetu Założycielskiego Wolnych Związków Zawodowych. Podczas ostatniej uroczystej sesji radni mianowali go Honorowym Obywatelem Miasta. Kilka lat temu Grudzień wydał książkę wspomnieniową "W kulisach I na scenie". Czytelnicy domagali się drugiej części. Anegdoty z lat 1980-1992 kilka dni temu wydało wydawnictwo Pro Ubris. Każdy, kto chciałby stać się posiadaczem publikacji, powinien skontaktować się z Ewą Mlelczarek: 605 45 4218. Książka kosztuje 10 zł

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji