Artykuły

Nobilitacja szóstego wieszcza

Kiedy po premierze "Ślubu" Gombrowicza w olsztyńskim teatrze część publiczności wstała, usiłując jeszcze pod wrażeniem pracy młodych realizatorów spektaklu, pełnej uwielbienia dla pisarza, przypomniał mi ślę natychmiast fragment z "Ferdydurke":

"Wielkim poetą. Zapamiętajcie to sobie, bo ważne! Dlaczego kochamy. Bo był wielkim poetą. Wielkim poetą był. Nieroby, nieuki, mówię wam przecież spokojnie, wbijcie to sobie dobrze w głowy, a więc jeszcze raz powtórzę, proszę panów: wielki poeta, Juliusz Słowacki, wielki poeta. Kochamy Juliusza Słowackiego i zachwycamy się jego poezjami, gdyż był on wielkim poetą. Proszę zapisać sobie temat wypracowania domowego: "Dlaczego w poezjach wielkiego poety, Juliusza Słowackiego mieszka nieśmiertelne piękno, które zachwyt wzbudza".

Dalej jest niezwykły, śmieszny i zarazem smutny dialog między nauczycielem i uczniem. Kto wie, to wie.

Jaki związek między cytatem z "Ferdydurke", a premierą olsztyńską "Ślubu"? Nie najweselszy dla Gombrowicza. Zaledwie kilkanaście lat po śmierci pisarza wpada on we własne sidła.. Autor owładnięty jedną pasją zwalczania sztuczności, pozy, nierzeczywistości, formy, kostiumu, przyprawianej gęby - nim jeszcze w pełni dotarł do świadomości społecznej i stał się przez wszystkich znany i zrozumiany, już wciągany jest w tryby uwielbiania, wywyższania, strojenia, odlewania w spiżu, pasowania na piątego, czy szóstego wieszcza, manipulowania, adorowania na klęczkach, albo na stojąco...

Zamiast go czytać, inscenizować, wydawać, poznawać i rozumieć -- ustawiamy w pozycji martwego pomnika strojonego w kwiaty. Nie takim chciał Gombrowicz przetrwać w świadomości ludzi. Inne przeznaczenie wyznaczał swojej literaturze.

Jakie przeznaczenie - można ustalić. Trudniej ze sposobami inscenizacji. Przeciwnik formy musi jednak w teatrze mieć jakiś kształt sceniczny, choćby najbardziej ascetyczny, niematerialny, metafizyczny.

Nie ma jeszcze pewności, jak należy grać Gombrowicza. A może w ogóle taka pewność niepotrzebna? Po swojemu inscenizował "Ślub" Jarocki, inaczej Grzegorzewski, jeszcze inaczej Major. Realizatorzy widowiska olsztyńskiego (reżyser Wojciech Maryański, scenograf Jerzy Rudzki, autor muzyki Tomasz Bajerski i ruchu scenicznego Wojciech Kępczyński), o których nic nie wiem, tylko tyle, że są młodymi ludźmi, podeszli do "Ślubu" z doświadczeniami szkolnymi oraz zapatrzeniem i zasłuchaniem w Szekspira i polskich romantyków. Trochę tak, trochę tak. Oderwać się od pejzażu i klimatu rodzimego, inaczej spojrzeć na problem polskości (to też jedna z obsesji Gombrowicza), koniecznie dotrzeć do uniwersalności, do czegoś wielkiego, ponad czasem, postawić znak genialności "bo wielkim poetą był".

Może jestem niesprawiedliwy dla młodych ludzi, może tak nie chcieli, albo inaczej czuli, a co innego wyszło. Pozostaje fakt obiektywny: "Ślub" olsztyński powstał po doświadczeniach "Hamleta". Czego nie udało się osiągnąć wtedy, usiłuje się dopowiedzieć teraz. Nawet tymi samymi siłami aktorskimi.

Jan Czechowicz jako Hamlet nie różni się od Jana Czechowicza jako Henryka. Może nawet jakby wyniesiony o szczebel wyżej. Monologi znów mówi wprost do widowni. O kłamliwych słowach, o niespełnionych możliwościach, o swojej klęsce z powodu niedoprowadzenia do skutku ideału zaślubin.

Cała przestrzeń sceniczna jakby z wielkiego dramatu romantycznego, albo z kronik szekspirowskich. Schody biegnące w głąb. Konstrukcje metalowe z boków. Świat dworaków w kostiumach historycznych, bliżej nieokreślonych zresztą Czasem jakiś cytat z wielkich wzorów, jak chociażby świetny kadryl, żywcem przeniesiony z balu u senatora.

Całkowite oderwanie od realiów anegdoty, która stała się podstawą napisania "Ślubu". Historia, którą zaczął pisać Gombrowicz miała swój konkretny, współczesny punkt odniesienia. Henryk, to były żołnierz walczący w czasie drugiej wojny światowej gdzieś na Zachodzie. Powraca do kraju, w rodzinne strony. Na jawie, a może tylko we śnie. Bo potem wszystko jest snem, stwarzaniem nowych sytuacji, dochodzeniem, a właściwie próbą dochodzenia do ideału nieosiągalnego, niestety.

Chociaż Gombrowicz chciał oderwać się od kostiumu i bagażu przeszłości, naszej historii, sytuacje obiektywnie trzymają go przy tradycji, a teatr takimi realizacjami, jak olsztyńska, potwierdza to przywiązanie Henryki w istocie jest bohaterem romantycznym, który usiłuje osiągnąć ideał metodami n niezupełnie idealnymi. Jest rozdarty, ma nawet wokół siebie dwa wydania alter ego, jednym jest Władzio (Jan Niemaszek), jako symbol czystości, szczerości i naturalności, drugim Pijak (Mariusz Pilawski), jeszcze jedna odmiana szatana walczącego o duszę bohatera. Walka toczy się przez cały spektakl Henryk najpierw jest tylko z Władziem. Pijak ze swoją świtą diabłów niższej rangi pojawia się dopiero później, gdy rozwija się i rośnie senna wyobraźnia o możliwości dojścia do celu w pojedynkę, tylko własnymi siłami. Szatan w tej walce zwycięża Władzio staje się ofiarą na stosie w imię strasznej idei.

Wszyscy chcą w tej inscenizacji kogoś "tuknąć", naznaczyć, skazać. Palec gra nie tylko jako rekwizyt, ale też jako symbol. A ciągłe obracanie słowa świnia, utrzymuje zdarzenie w stanie grzechu, nieczystości.

Realizacji i wykonaniu nie da się nic zarzucić, Nawet można mówić o sukcesie. W interpretacji całości i w przekładaniu słów i zdarzeń jest logika i konsekwencja. W pierwszym akcie rozpada się ład rodzinny, w drugim pozory państwowości, w trzecim pozostaje czysty, obnażony los człowieka i jego zamiar. Tylko wszystko wypreparowane, abstrakcyjne, z dala od choroby, na jaką cierpiał Gombrowicz, chcąc "zbawić Polskę i wyprowadzić Polaków z domu niewoli kurczowej, zastygłej Formy Polskiej".

Realizatorzy olsztyńscy przybrali postawę klęczącą, chcieli nobilitować szóstego wieszcza, a przecież prawda jest również taka, że Gombrowicz "pod rękę z Witkacym i Gałczyńskim składają się na wyraźnie polski, sarmacko-rubaszny, uroczo infantylny wariant nadrealizmu w teatrze".

Młodzi ludzie z olsztyńskiego teatru poszli inną drogą. Szukali w "Ślubie" cudu, arcydzieła epoki Część widzów uwierzyła na słowo, druga część wierciła się nerwowo, domyślając się i przeczuwając, że coś w tym musi być tylko co

Widzę w tym przedstawieniu jeszcze jeden rozdźwięk - między dobrym warsztatem inscenizatorów i aktorów a sensem całości, który z trudem dociera do nie przygotowanej publiczności. Można długo analizować detale inscenizacji, na przykład ładnie poprowadzone sceny masowe i tańce, czy też piękne role Lecha Gwita jako Ojca-Króla, czy Barbary Baryżewskiej Matki-Królowej, pomysłowe lista ustawienie epizodów Kanclerza (Stefan Burczyk) albo Szefa Policji (Marek Pyś), sugestywność prawie niemej postaci Mańki (Małgorzata Gudejko).

Największą niespodziankę sprawił mi Mariusz Pilawski jako Pijak. Bardzo łatwo w tej roli pójść na tanią rodząiowość, na pijackie gierki i efekciarstwa. Pilawski zagrał Szatana w cywilu, aranżera sennej intrygi zła, część duszy Henryka.

Bo olsztyński "Ślub" jest przede wszystkim o Henryku. To już ostatnie stwierdzenie, z pozoru zbędne. Z polskich doświadczeń wynika, że zawsze były kłopoty z tą postacią Na szczęście w Olsztynie jest Jan Czechowicz.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji