Artykuły

Gombrowicz Lupą podszyty

PREMIEROWA publiczność skuszona famą nazwiska reżysera, zjechała do Teatru im. C. K. Norwida tłumnie i szykownie, nie tyle z jeleniogórską, ile z iście stołeczną, krakowską czy wreszcie wrocławską nonszalancją,? Zasiadła w fotelach, wstrzymując oddechy w oczekiwaniu na wydarzenie.

Tymczasem gasną światła na widowni i spektakl niby już się rozpoczyna, a jakoś rozpocząć nią nie może. Po odsłonięciu kurtyny ukazuje się ciemna czeluść sceny, która rozjaśnia się dostatecznie dopiero po kilkunastu minutach wytężonej pracy widzów nad wyłapywaniem, zarysów, majaczących w mroku postaci, zdezelowanych sprzętów i równocześnie nad, wsłuchiwaniem się w niedoartykułowane strzępy zdań, słowa, pomruki... czy inne szmeropodobne dźwięki.

Publiczność oddycha z ulgą, kiedy kończy się wreszcie owa "walka" o zaistnienie spektaklu. Wtedy scena teatru zmienia się (z ogromnym smakiem i rozmachem) w pełen zakamarków, półcieni i tajemnie strych, nad którym rozpościera się, jak gigantyczna pajęczyna, oszklony dach.

W tym osobliwym miejscu i w taki właśnie prowokujący sposób rozpoczyna Krystian Lupa sen Henryka - "żołnierza we Francji podczas ostatniej wojny", sen o domu rodzinnym w Polsce. Dramat na jeleniogórskiej scenie pozbawiony został wszelkich historyczności, politycznych aluzyjności, a stał się przede wszystkim snem o tworzeniu, odtwarzaniu, przetwarzaniu czy też "przepotwarzaniu" i to snem (o dzieciństwie, kompleksach...) samego Krystiana Lupy - reżysera, scenografa, autora opracowania muzycznego i zarazem aktora w spektaklu.

Na premierze jak demiurg czuwał na balkonie z mikrofonem w ręku, pociągając nitki własnego teatrzyku marionetek - "sobowtórów" (kilku MCK wykreowanych w pozascenicznym życiu siedziało na widowni, ale to należy już raczej do smaczków pozakulisowych). Wyprzedzał komentarzem działania aktorów, starając się oszukać publiczność złudą niedokończenia, tworzenia spektaklu na żywo, pozorną improwizacją (przedstawienie pieczołowicie przygotowywane było przez kilka miesięcy).

"Ślub", z pedantyczną konsekwencją i ekshibicyjną agresywnością, uczynił on wypowiedzią osobistą, "wsobną" (jakby to określił Gombrowicz). Nie potrafił w rozsądnych, komunikatywnych granitach pogodzić wielotreściowej "gry w Gombrowicza" z nieposkromioną "rekwizytornią" swego intelektualnego bagażu. Ani Gombrowicz nie stał się przez to głębszy czy mądrzejszy, ani nawet publiczność - bogatsza, może tylko prywatne szczegóły z Krystiana Lupy. Gombrowiczowską "mieszaninę wybuchową" zaprawił on śmiertelną dawką Junga - "gra sobowtórów" mnożona jungowską triadę (stąd trzy Matki, trzy Mańki...). Do korowodu dramatis perspnae wprowadził własne panopticum postaci (?): z "żyda w beczce" - przedwojennej bulwarówki, manekiny a la Janusz Wiśniewski, "Nieutuloną dziergaczkę", Ofelię, Frankensteina, czy wreszcie postsymboliczne bocklinowskie bóstwa - monstra (tandetnie zagadkowe i symboliczne).

Spektakl miał swoje piękne, wspaniale skonstruowane, pełne wyrazu sceny (szczególnie interesująca w pomyśle i realizacji początkowa scena uczty), znaczące i pamiętne role (Ojciec - Ryszard Wojnarowski, Matki - Irmina Babińska, Irena Dudzińska, Mańki - Bogusława Sztencel, Zofia Bajno, Pijacy - Zdzisław Sobociński, Bolesław Siwko, Ryszard Węgrzyn) oraz niesamowity pulsujący rytm, od maksymalnego natężenia działań i emocji do ich prawie całkowitego zamierania. Zdewaluował te wartości jednak brak selekcji, "wszystkoizm", kiczowata symbolika, dłużyzny oraz monotonnie i bezkarnie prowadzona postać Henryka (Wojciech Ziemiański) czy beznamiętna rola Zdzisława Korzeniowskiego - Władzio.

Na postawione pytanie, czy dobry jest jeleniogórski "Ślub" staram się odpowiadać znajomym wymijająco i na wstępie nadmieniam niefrasobliwe, że trwa on ponad cztery godziny...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji