Artykuły

Wieczór z Gombrowiczem

Mroczna scena, na niej szkielet jakiegoś drewnianego budynku (szopy, domu?), można by przypuszczać, że to ruina po pożarze, a na pierwszym planie niewielki kopiec pokryty wojskowym brezentem w ochronnych kolorach, pod nim budzący się i omdlenia majaczący żołnierz, co z kolei ma wyobrażać fragment pola bitwy. Henryk, to znaczy żołnierz, z trudem dochodzi do świadomości, nie orientując się gdzie się znajduje i wtedy pojawia się drugi żołnierz, jego przyjaciel Władzio. Ale Władzio, którego Henryk przyjmuje natychmiast jako żywą realność, porusza się i mówi jakoś powoli, nienaturalnie. Zaczynamy podejrzewać, że Władzio w istocie nie żyje i jest tylko elementem sennego koszmaru Henryka. Tak, jak całe otoczenie i poczerniałe sklepienie budynku, w którym obaj rozpoznają wnętrze rodzinnego domu Henryka w Polsce, chociaż wiedzą dobrze, że znajdują się właśnie na linii frontu w północnej Francji.

Tak zaczyna się "Ślub" Gombrowicza w reżyserii Krystyny Tyszarskiej na scenie Teatru Polskiego w Szczecinie. Od pewnego czasu można obserwować coś w rodzaju zachłyśnięcia się Gombrowiczem w teatrach polskich i nie tylko polskich zresztą. "Ślub" przeszedł przez wiele scen na Zachodzie, gdzie przyjmowany był przeważnie z wielkim entuzjazmem, u nas zaś duże zainteresowanie wzbudziły tegoroczne realizacje tej sztuki w Krakowie, w reżyserii Krystyny Skuszanki i we Wrocławiu, w reżyserii Jerzego Grzegorzewskiego. Jeszcze wcześniej głośną sprawą stało się wystawienie "Operetki" w Łodzi, w reżyserii Kazimierza Dejmka.

Nic dziwnego, że Gombrowicz, w kilka lat po swojej śmierci, stał się nie lada pokusą dla wielu innych teatrów. Nie oparł się tej pokusie również teatr szczeciński. I dobrze, że się nie oparł, bo stanąłszy w ten sposób do licznej i trudnej konkurencji, okazał i ambicje, i odwagę, a to też przecież się liczy.

Na temat "Ślubu" powstała już bogata literatura. Między innymi odczytywano tę sztukę jako poetycką metaforę, przy pomocy której emigracyjny pisarz wyraził zaraz po wojnie swoją wizję spraw Polski. Upatrywano w tym diagnozę społeczną naszej powojennej sytuacji, ostrzeżenie, przestrogę przed zaszłościami wojny i faszyzmu w ludzkiej psychice. Dzisiaj, trzydzieści lat po powstaniu "Ślubu" nie sposób interpretować w ten sposób jego treści. I Tyszarska, wydaje się, nie próbuje tak robić. Wprawdzie scenografia Barbary Jankowskiej, a zwłaszcza główne jej elementy - ów szkielet jakby spalonego domu - może sugerować wizję rodzinnego kraju po pożodze wojennej, to te odniesienia nie są w miarę rozwoju akcji potwierdzane. W ogóle, całe to przedstawienie stwarza wrażenie, jakby reżyserka chciała w jakiś sposób maksymalnie uprościć myśli autora. Nie próbuje spotęgować wieloznaczności słów i gestów postaci scenicznych poprzez podkreślanie nierealności całej akcji, zagęszczanie atmosfery sennego marzenia. I tak wiemy, że od momentu, kiedy Henryk budzi się i spotyka Władzia, zaczyna się sen, a z nim teatr. I że wszystko jest nierealne, a realnymi, w opozycji do innych postaci jest tylko Henryk i Władzio, przy czym prawdziwy jest tylko Henryk. Władzio najprawdopodobniej nie żyje już, a istnieje jedynie poprzez sen Henryka. Nic tu nie jest całkiem dosłowne, rzeczywiste, aby było dla nas jednoznaczne. Wystarczy tego do końca, żeby nie komplikować sprawy dodatkowymi elementami i symbolami przy pomocy scenicznych zabiegów. Co nie znaczy, że obeszło się bez nich. W tym wypadku jednak Krystyna Tyszarska sprowadziła je do kompozycji figuralnych zastygłych w ruchu, jak na przykład w akcie I, kiedy Pijacy pochyleni nad leżącym Ojcem, zamarli na długo w swoich pozach, tworzą żywy obraz bicia leżącego człowieka, lub na początku aktu II, kiedy znów przerywa akcję zatrzymując wszystkie postacie w porażonych gestach, po ostrzeżeniu Henryka: "Ostrożnie ze mną... Bo jeśli zanadto mnie zmęczycie, to ja zbudzę się... i wszyscy znikniecie..."

Jeżeli rzeczywisty jest tylko Henryk, ewentualnie jeszcze Władzio, a wszystkie inne postacie snu nie są rzeczywiste, to co jest rzeczywistością? Cała koncepcja intelektualna "Ślubu" jest rozwinięciem odpowiedzi na to pytanie. Odpowiedź zaś brzmi: rzeczywistość to to, co stwarza się między ludźmi. Najdosadniej wyraża tę tezę Gombrowicza Pijak:

"Człowiek nowoczesny giętkim musi być; człowiek nowoczesny wie, iż nie ma nic stałego, nic absolutnego, a wszystko w każdej chwili stwarza się... stwarza się między ludźmi... stwarza się..."

Wszystko stwarza się między ludźmi, których myśli, a więc słowa, wyprzedzają czyny. To dlatego Ojciec, jawiący się początkowo Henrykowi jako karczmarz, staje się w momencie zagrożenia niedotykalny i przemienia się w króla, a Mańka w "czystą dziewicę", to dlatego, wbrew samemu sobie, Henryk wtrąca Ojca i Matkę do lochu, sam obwołując się królem i dlatego wreszcie dochodzi do samobójstwa Władzia. Wszystko jest sztuczne i względne, wszystko wytworzone z ludzi: "świętość, majestat, prawo, moralność, miłość, śmieszność, głupota, mądrość, a człowiek nie jest panem samego siebie. ("A jeśli Król drży, to ja nie mogę mu przeszkodzić! A jeśli Król krzyczy to ja nie mogę go ściszyć!"

Trzeba przyznać, że ten cały przewód intelektualny zawarty w "Ślubie" został w przedstawieniu przeprowadzony bardzo czytelnie, co potwierdziło zarazem sceniczność, jeśli tak można powiedzieć, samej sztuki. Wielka w tym zasługa wykonawców, a zwłaszcza odtwórców głównych postaci: Zbigniewa Samogranickiego, jako Henryka, Jerzego Wąsowicza, jako Ojca, Józefa Chwiejczaka, jako Władzia i Ryszarda Pałczyńskiego, jako Pijaka. Oni to mają najwięcej do powiedzenia w tym przedstawieniu i spełniają swoje zadanie chyba bez zarzutu. Samogranicki, przypominający trochę Hamleta, a momentami gogolowskiego Rewizora jest jako Henryk trochę zagubiony, oszołomiony sytuacją, która go tworzy i którą on stwarza, a na koniec coraz bardziej wyciszony i refleksyjny. Pijak - uosobienie zła i przewrotności, to w wykonaniu Pałczyńskiego postał odpychająco prymitywna, w momentach metamorfozy w dyplomatę prawie obleśna, a przez te tym bardziej groźna. Wszyscy, począwszy od Wąsowicza - Ojca z dużym wyczuciem, przekazują język Gombrowicza, m właściwie liczne odmiany polszczyzny, co ma istotne znaczenie, w tej sztuce.

Przy całym uznaniu dla walorów tego przedstawienia, cechującej go konsekwencji stylu i widocznych rygorów narzuconych realizatorskiej inwencji, nie można mu nie wytknąć Jednej zasadniczej nieporadności. Przedstawienie jest po prostu o wiele za długie. Brakło w nim niezbędnych chyba cięć ołówkiem reżysera. Owszem, jest jedno istotne cięcie, bo zmieniające zasadniczo wymowę finału sztuki. "Ślub" Krystyny Tyszarskiej nie kończy się wyciągnięciem ostatecznych wniosków przez Henryka ze stworzonej przez niego sytuacji, w tym uzurpatora aresztowania samego siebie, ale jakby zbagatelizowaniem wszystkiego, co się stało, sprowadzeniem tego do niewinnego, chociaż przewrotnego żartu.

"Ale co to ja chciałem powiedzieć? - brzmią ostatnie słowa Henryka. - Coś chciałem powiedzieć i zapomniałem. Zaraz, co to takiego... Aha! Zdaje się, że nic z tego nie będzie, bo... Już nie mam ochoty... Przepraszam..." I te słowa, a zwłaszcza "przepraszam", zwrócone są już właściwie do nas, do widowni.

A swoją drogą, niezależnie od tego, że "Ślub" okazał się bardzo "teatralny", a znajomość z Gombrowiczem interesująca, nie da się zaprzeczyć, że niewiele w tym treści zdolnych nas dzisiaj poruszyć, ani przestraszyć, ani tym bardziej nauczyć. Poza, oczywiście, jeszcze jednym doświadczeniem dotyczącym znajomości najnowszej historii teatru.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji