Artykuły

Tyle rozsądku, a jednak tyle szaleństwa?

ZDAJĘ sobie w pełni sprawę, jak niełatwo jest nastawić się dziś na odbiór sztuki trudnej, o wielu piętrach wtajemniczeń, sztuki - przy całym uniwersalizmie - hermetycznej, zawierającej przy tym "summę" przemyśleń jednego z najwnikliwszych, najbardziej bezkompromisowych wobec siebie i innych obserwatorów życia, jakich wydała nasza literatura.

To, że widownia "otworzyła się" na idący ze sceny przekaz, należy przypisać za równo niezwykłej tego przekazu randze, jak i (powiedzmy to od razu na wstępie) doskonałemu wyczuciu przez reżysera klimatu tego złożonego najeżonego trudnościami, tak wiele problemów stawiającego przed reżyserem - utworu.

Forma i my. Forma, która nas stwarza, którą inni w nas stwarzają swym postępowaniem, którą my, "zanurzeni" w innych, w nich z kolei kreujemy. Wzajemne uwikłania, branie w niewolę Formy, jej "symetryczność" (jak w pojedynku z "Ferdydurke"), wyzwalanie się z jej wszech władzy i wałka "na niedojrzałość" - oto świat Gombrowicza, jego "ogród udręczeń", z którego nie ma ucieczki.

Czy istota rzeczy może zaistnieć bez na danej jej Formy? A jeśli nie, jeśli Forma pochłania treść - czy wtedy czynnikiem sprawczym w życiu, w świecie, nie staje się właśnie - beztreściowa Forma? A jeśli bezwartościowa, to czy nie - bezsensowna, jednoznaczna z - Nicością?

- Ty sam - powie w "Ślubie" Henryk - udajesz przed sobą siebie samego. W finale, na rzucone przez Henryka pytanie: - I cóż? kilkakrotnie z ust Dworu powtórzona odpowiedź zabrzmi: - Nic!

Nic z niczego nie wynika, do niczego nie doprowadza. Świat bez logiki, bez porządkujących wartości. Jest tylko Forma.

Przepraszam za przydługi wywód, sądzę jednak iż wprowadza to w jakimś stopniu w klimat niezwykłego dzieła Witolda Gombrowicza. Gdzie są granice samopoznania? (a tym samym - poznania Świata), czy potrafimy kiedyś - odrzuciwszy cały balast nabytej wiedzy i gotowych sądów - zobaczyć jacy jesteśmy w samej swej istocie? Czy będzie to w ogóle - i na jakich warunkach - możliwe? I czy właśnie łączność z innymi, z ludzką zbiorowością, nie jest czymś co najistotniejsze, najbardziej dla wszystkich pożądane, a tak dla niektórych trudne, wręcz nieosiągalne?

Jaką nośność myślową ma dla nas dziś sprawa Gombrowiczowskiej Formy? Myślę, że w takim, jak u autora "Ferdydurke" widzeniu człowieka i świata zawiera się cała problematyka tzw. pytań zasadniczych i prób znalezienia na nie odpowiedzi. Szuka Gombrowicz klucza do naszej tożsamości, naszych relacji z innymi, sensu nadrzędnego ludzkiej egzystencji. Chce się wyzwolić, wyjść poza konglomerat powtarzanych po wielekroć słów, utartych pojęć, zużytych, a zaaprobowanych przez "ogół" matryc zachowań.

- Każdy mów! nie to, co chce powiedzieć, lecz to co wypada - mówi norwidowskim językiem Gombrowicz. -- ...I to nie my mówimy słowa, ale słowa nas mówią...

Ale - na tle tej pozornej "niemożności" są punkty jaśniejsze. To ratunek, jaki znajdziemy w innych. Tam obok zniekształceń narzuconych przez Formę - uzyskamy samopotwierdzenie, współodczuwanie.

Widzieliśmy już na Wybrzeżu, na scenie tego samego teatru, "Ślub" Gombrowicza w reżyserii Jerzego Jarockiego, w wykonaniu zespołu warszawskiego Teatru Dramatycznego. Przygotowywał się Jarocki do tej inscenizacji, jak sam to wyznał - przez lat kilkanaście. Znamienne, że tyleż czasu poświęcił Ryszard Major, aby - po "Iwonie, Księżniczce Burgunda" sprzed sześciu lat, zmierzyć się wreszcie z arcydramatem Gombrowicza.

Mogłoby się wydawać, iż nic łatwiejszego, niż pójść za didaskaliami autora, których tenże nie skąpił, prześledzić zawarte w "Dzienniku" na temat "Ślubu" komentarze, wykorzystać autorskie streszczenie sztuki. Dochowując wierności autorowi Ryszard Major poszedł dalej: postawił sobie pytanie, czym dziś jest dla nas powstały kilkadziesiąt lat temu tekst?

- Jest to więc deformacja wzajemna - pisze o swej sztuce Gombrowicz - nieustanne zmaganie się dwu sił, wewnętrznej i zewnętrznej, które nawzajem się ograniczają... Wszystko tu bez przerwy "stwarza się". Henryk stwarza sen, a sen Henryka, akcja też stwarza się nieustannie sama,..

Znaliśmy dotychczas Ryszarda Majora jako reżysera pełnego inwencji, znakomicie widzącego współczesny repertuar, świetnego w cyzelatorstwie drobnych z po żaru scen, przez niego rozbudowywanych i obdarzanych znaczeniem, jednocześnie jednak skłonnego do nadużywania tego rodzaju efektów. Tym razem powściągnął Major swoje w tym kierunku upodobania. Dał rzecz ogromnie jednolitą w stylu, znakomicie odczutą w tak trudnym do oddania klimacie snu, którego świat jednak "odpowiada jakiejś rzeczywistości, coś wyraża".

Przede wszystkim zrozumiał Ryszard Major jak najwłaściwiej wskazania Gombrowicza, "ażeby dobrze został uwydatniony "żywioł muzyczny" tego utworu, który należy traktować jak tekst symfonicznej partytury. Sceny i sytuacje.. płynnie przechodzą jedna w drugą, a grupy ludzkie... wyrażają jakiś sens tajemny".

Ten pulsujący rytm, pełen nieoczekiwanych zwrotów i zderzeń z gatunku "łamania koloru" sytuacji (walka form - jak to określa reżyser) doskonale oddał Major w swym przedstawieniu, uruchamiając, jak szeroką klawiaturę, wszystkie jego elementy. Gdy Jarocki stawiał raczej na aktorskie "solówki", tło traktując dość marginesowo - Major gra na całym instrumencie. Tłum, Dwór (zakomponowany na scenie jak na katastroficznych obrazach Jana Sołeckiego) - spełnia tu równie istotną rolę, jak protagoniści. Tu przecież rozgrywa się Gombrowiczowska "walka form", łamanie stylu, rozbijanie Formy - świetnie reżysersko i aktorsko zinterpretowane.

Dwa wielkie, najistotniejsze dla sensu sztuki, monologi (medytacje?) Henryka każe mówić Major Kubie Zaklukiewiczowi, w centrum punktowca, na wyciemnionym tle. Posłuchajmy:

- I cóż z tego, że jestem zdrowy, gdy moje czyny są chore.,. Ale ci, którzy zmuszali mnie do tego szaleństwa, również byli zdrowi i rozsądni i zrównoważeni,.. Przyjaciele, towarzysze, bracia, tyle zdrowia a tak chore postępowanie? Tyle rozsądku, a jednak tyle szaleństwa? Tyle ludzkości, a jednak tyle nieludzkości? I cóż i tego, że każdy poszczególnie biorąc, jest całkowicie trzeźwy, rozsądny, zrównoważony, jeżeli wszyscy razem jesteśmy jednym olbrzymim szaleńcem...

A potem - tak samo podany - przejmujący końcowy monolog o człowieku poszukującym siebie samego, o ludzkości. Sądzę, że te właśnie momenty - choć nie te jedynie - miał Major na myśli, gdy mówił o "poszerzaniu naszej wiedzy o rzeczywistości". Przypomniały mi się słowa jednego z wybitnych aktorów, iż teatr, to w pewnych warunkach niezwykłe narzędzie poznania, dzięki któremu - choć zdarza się to nieczęsto - wnikamy w. tajniki świata i człowieka, poznajemy nieznane, równie - często bardziej - skutecznie - niż gdybyśmy się posługiwali uświęconymi przez naukę metodami. Wydaje mi się, iż taki właśnie moment przeżyliśmy na omawianym przedstawieniu.

Gombrowiczowską poetykę quasi-snu trafnie oddają dobrze przy tym "zinstrumentalizowani" przez reżysera aktorzy. Henryk, Syn autokreujący się Księciem "oscyluje między Mądrością i Głupotą, kapłaństwem i szaleństwem", jak - dodajmy Joyce'owski bohater, przeżywający siebie w roli otoczonego dworem Króla, jak - później - Ciemny w Grotowskiego "Apocalypsis cum figuris" - również "stworzony" przez innych.

Wydawało mi się początkowo, że Kuba Zaklukiewicz, reprezentujący typ aktorstwa "intelektualnego" (zbliżony w tym nieco do Voita) - nie podoła tej arcytrudnej roli. Podołał - i to z powodzeniem. Świetnie swoimi argumentami apelujący do naszego "ratio" - poszukujący i zagubiony, a jednocześnie pełen ludzkiej nadziei jest jego Henryk w scenach końcowych monologu. Dobra, rzetelnie (szczególnie w końcowych scenach) przeprowadzona rola.

Świetny Henryk Bista! Jego Pijakiem są (używając terminologii Gombrowicza) "podszyci" wszyscy, "zagrożeni elementem tandety, śmieszności, idiotyzmu". Bista nadaje jednak swemu Pijakowi swoistą "mądrość", jakąś, wszystko podważającą - bo widzącą wyraźnie nicość, kres, miałkość wszystkiego - ironię. Wyraża to kapitalnym, wymowniejszym od słów - śmiechem, układem przechylonego ciała, gestami, mimiką, całą swą postacią.

Jerzego Łapińskiego pamiętamy z "Iwony". Tu - jako Ojciec, a następnie Król - jest inny, w świetnych kadencjach głosu rzucający trudny tekst Gombrowicza, przerzucający się co chwilę błyskawicznie w inny z nagła styl (walka form!), elastyczny w ruchowej ekspresji, idealnie wtopiony w całość tej scenicznej, udramatyzowanej filozoficzno-poetyckiej symfonii. Brawurowo zagrana, licząca się w dorobku artystycznym Jerzego Łapińskiego - rola.

Trudności związane z wcieleniem się w postać starej kobiety (Katarzyna, Matka, Królowa) pokonała z powodzeniem Joanna Bogacka. Z uznaniem również o roli Marii (Służąca, Księżniczka) Małgorzaty Ząbkowskiej, tak sugestywnie oddającej chociażby początkowe sekwencje Służącej. Udanym Władziem (Przyjaciel, Dworzanin) był Adam Kazimierz Trela, Kanclerzem - Henryk Sakowicz, Szefem Policji - Andrzej Szaciłło, Szambelanem - Edward Ożana. I jeszcze Dygnitarze, dobra trójka "Zdrajców", damy i zbiry.

Atmosferę sztuki podkreśla mroczna, kilkukondygnacyjna scenografia Jana Banuchy. Tło muzyczne oscylujące pomiędzy lekkim operetkowym stylem i sekwencjami uwydatniającymi węzłowe momenty sztuki - skomponował Andrzej Głowiński. (Słówko o interesująco zredagowanym przez Grażynę Antoniewicz programie sztuki - z esejem o Gombrowiczu i ciekawymi rozmowami).

Tak więc z teatralnej "trylogii" Gombrowicza zobaczyliśmy już dwie pozycje. Czyżby zapowiadało to, iż następną będzie - "Operetka"? A jeśli tak, ta na jakiej scenie - Teatru Muzycznego, czy "Wybrzeża"? A może by tak - wolno przecież pofantazjować - wspólnymi siłami?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji