Artykuły

Dziadostwo

Jerzy Grzegorzewski jest niekwestionowanym królem inscenizatorów-egoistów. Jego wizje artystyczne zniewalają, niepokoją, bulwersują. Czasami zachwycają, czasami budzą odruch estetycznego sprzeciwu. Spektakl "La Boheme" w Teatrze Studio zachwyca. Sceny z poematu Adama Mickiewicza "Dziady - dwanaście improwizacji" w Starym Teatrze z początku nawet intrygują. Szybko jednak zaczynają irytować, w końcu zaś nudzą.

Grzegorzewski od lat z upodobaniem bawi się w układanie scenicznych puzzli, wyrywających okrzyki zachwytu z ust poszczególnych intelektualistów, estetów i w ogóle arystokratów ducha. Poza nimi do teatru przychodzą również - śmiem twierdzić, że w zdecydowanej większości - mniej wyrafinowani widzowie, do których mam nieprzyjemność się zaliczać. Ci zaś widzą, że te drobne posczepiane wzajemnie cząsteczki puzzle'a są z różnych zbiorów, a między nimi - wyraźne plamki miejsc nie zapełnionych. "Dziady - dwanaście improwizacji" to układanka, której sensu odczytać nie można - puste miejsca bowiem najwyraźniej psują wrażenie ogólne.

Przyznając każdemu artyście prawo do własnej wizji, po obejrzeniu najnowszego spektaklu Grzegorzewskiego nie mogę przestać sobie zadawać pytań, nieodmiennie zaczynających się od: po co? Uzbierałoby się ich ze sto. Powie mi ktoś, że to bardzo dobrze, jeśli jakieś dzieło sztuki prowokuje do pytań. Sto pytań to jednak stanowczo za dużo - nawet jak na ponad trzy godziny przedstawienia.

Sceny obrzędu zaczynają się od próby rozkręcenia gigantycznego bąka - dziecięcej zabawki (po co?) o rozmiarach i wyglądzie cerkiewnej kopułki. Wygląda to może tajemniczo i ładnie, chociaż koncept na dobrą sprawę średni. "Żadnej lampy, żadnej świcy" - mówi Guślarz (Andrzej Hudziak) w jednym tylko trepie na nodze (po co?), obnoszony w tę i we w tę po scenie (po co?) na ramionach uczestników obrzędu. "Jak kazałeś, tak się stało" - odpowiada mu ktoś, choć na scenie nadal płonie kilka kręgów otwartego ognia (po co?). Jędnoskrzydły Anioł Stróż (Małgorzata Hajewska-Krzysztofik) depcze (po co?) po ciele toczącego się Konrada (Jerzy Radziwiłowicz).

Zresztą Konrad Radziwiłowicz to rola kłócąca się z powszechnymi wyobrażeniami o romantycznym bohaterze. Wielką Improwizację wypowiada gdzieś z głębi sceny, przytulony do lewej ściany. Z piątego rzędu lewej strony widać go jedynie od pasa w górę. Przesłaniała go stojąca na pierwszym planie (po co?) wielka czarna skrzynia. Bohater ma spuszczone oczy i pochyloną głowę. To raczej modlitwa - co prawda bluźniercza - niż wyzywanie Stwórcy. Szelest sączących się słów zmusza ludzi do szczególnej koncentracji. Wielka Improwizacja, wyzbyta emocjonalności, zrezygnowanego Konrada-introwertyka, nie porusza ani serc, ani umysłów. Nuży. Reżyser postarał się także, by Ksiądz Piotr (Jan Frycz) miał na scenie jak najmniej do roboty.

Scenie salonu warszawskiego towarzyszy wjazd dwóch słupów ustawionych z bębnów (po co?). Senator (Jan Peszek) jest postacią z operetki (po co?). Tą rolą aktor znany i lubiany osiągnął Himalaje małpiej minoderii. ("Uważajcie etatowi wesołkowie! - ostrzegał kiedyś nie bez racji Krzysztof Majchrzak. - Szmira deprawuje. Was i widzów. Z krainy szmiry nie ma powrotu"). Senator Peszka czołga się, wypina, fika kozły, poszarpuje za włosy jakiegoś nie zidentyfikowanego osobnika, siedzącego w jednym z foteli widowni (po co? po co? po co?). Poszarpywany raz tylko wykonuje ruch - łapie swego dręczyciela za krocze (odchodzi chęć, by dalej pytać). Nawet rozłożenie kwestii pani Rollison (Małgorzata Hajewska-Krzysztofik) na cztery dodatkowe postacie nie pomogły, by Senatora-przygłupa traktować poważnie.

W tym samym Starym Teatrze 22 lata temu swoje genialne "Dziady" stworzył Konrad Swinarski. Było to widowisko porywające, pulsujące emocjami, przemyślane. Rolę Senatora kreował wówczas Wiktor Sadecki. W dniu premiery najnowszej wersji "Dziadów" otwarto w holu teatru wystawę dokumentującą dorobek wykonawczy aktora. Piękne wspomnienie o artyście - który (podobnie jak Swinarski) ma płytę pamiątkową wmurowaną we fronton teatru - wygłosiła prof. Halina Kwiatkowska. Innych aktorów, kolegów nieżyjącego artysty, można było policzyć na palcach... jednej ręki. I tak się rzeczy mają w pierwszym zespole teatralnym kraju.

Do jasnych stron spektaklu Grzegorzewskiego zaliczyłbym angażujący uwagę widzów monolog Adolfa w wykonaniu Jerzego Treli, każde pojawienie się Krzysztofa Globisza (Widmo, Książę, Belzebub, Zły Duch), fascynującą muzykę Stanisława Radwana. Prześwitują przez bełkot intelektualno-estetyczny, z emocjonalnym znakiem constans. W sumie więcej jest jednak scenicznego niechlujstwa i nieuzasadnionych udziwnień. Dziadostwo.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji