Artykuły

Na granicy absurdu

Na wielkiej, pustej scenie troje ludzi. Wydają się mali jak dobrze ucharakteryzowane figurki. Przede wszystkim zaś sami, samotni i osobni. To główne wrażenie, jakie widz wynosi z przedstawienia "Dawnych czasów" ("Old Times") Harolda Pintera. Ten wybitny współczesny dramaturg brytyjski cieszy się powodzeniem u naszych ludzi teatru, już od blisko dwudziestu lat. Był obficie tłumaczony, wiele razy grany, a także nieźle opisany. Trafia Polakom w jakieś czułe struny dzięki temu, że łączy subtelnie problematykę społeczną i psychologiczną, jest w miarę nowoczesny i umiarkowanie awangardowy, zaspokaja różne tęsknoty. Właśnie grana już przed laty szutka "Dawne czasy" (polski przekład opublikował "Dialog" w 1972 r. w nrze 2) została przez krytykę angielską uznana za kwintesencję pinteryzmu. A to dlatego, że w okresie wcześniejszym pisarz przesuwał się lekko w stronę eksperymentów takich klasyków współczesności jak Eliot, Fry, Beckett. Tu natomiast zachował należyty szacunek dla oswojonego teatru mieszczańskiego.

Akcja dzieje się w domu. Owe trzy postaci to małżeństwo Kate i Deeley oraz odwiedzająca ich Anna. Ta ostatnia była przyjaciółką żony w czasie młodości i mieszkała z nią w jednym pokoju. Teraz już jako żona bogatego Włocha z Sycylii przyjeżdża, żeby powspominać dawne czasy. Wywiązuje się swoista gra znaczeń między współczesnością, a przeszłością, rywalizacja walorów i wartości życia obecnego i przeszłego. Anna i Kate jako młode dziewczyny z prowincji były zafascynowane Londynem. Chodziły do opery i na przedstawienia teatralne. Poszukiwały dobrych filmów (do rangi symbolu urasta obraz "Niepotrzebni mogą odejść", na którym Deeley poznał Kate), kupowały płyty i książki, a dech im zapierała wizyta w kawiarence artystów. Pracując więc jako sekretarki prowadziły bogate i ciekawe życie. Ich egzystencja obecna, w porównaniu z romantyzmem młodości jest wręcz żałosna. Oczywiście z takim wrażeniem nie może się zgodzić mąż. Stara się obnażyć mielizny tamtych przeżyć, ubóstwo form, nieszczerość, żeby żona nie miała wrażenia, że wywiódł ją na pustynię życia. Tak zderzając przeszłość i teraźniejszość, lub różne warstwy zaszłości - wywiązuje się pojedynek pomiędzy mężczyzną i kobietą o duszę Kate. Adwersarze zaczynają się ranić, walczyć na słowa i argumenty, a później też na kłamstwa i fałsze. Dochodzi do ujawnienia skrajnej intymności, skrywanych kompleksów i skłonności erotycznych. Wreszcie spotkanie staje się rodzajem seansu psychoanalitycznego rozszyfrowującego znaki i symbole prywatnej mitologii. PIERWSZA maestria Pintera - to bez wątpienia robienie dramatu "z niczego", przepatrzeć i przeegzaminować osoby w średnim wieku bez żadnych problemów osobistych, w pustce rodzinnej i społecznej... Okazuje się, że "pod powierzchnią" każdego człowieka, pod maską pozorów, drzemią kosmiczne przestrzenie i wulkany namiętności. W pewnym momencie ma się wrażenie, że autor chciał przepatrzeć i przeezgaminować całą kulturę śródziemnomorską: o ile ma ona jeszcze siłę i sposoby ocalania człowieka, zaspokajania jego głodów? Kate, grana z tajemniczością przez Ewę Żukowską, dla ochrony przed agresją, przed zawłaszczeniem psychicznym broni się na modłę legendarnych bohaterek i bogiń starożytności. Reżyser Deeley, kreowany przez Jana Dębno-Krzyżanowskiego, wykazuje tak dalece zniewieściałość, że mimo woli zastanawiamy się nad krainą Sfinksa, królestwem kobiet. Nie przypadkiem Anna (subtelna rola Teresy Budzisz-Krzyżanowskiej), przybywa z ciepłej wyspy, centrum prakultury tego rejonu. Drugą zaletą sztuki jest pełen urody język, w polszczyźnie opracowany przez poetę Bolesława Taborskiego.

Ale nie powiedziałbym całej prawdy, gdybym nie wspomniał o słabościach przedstawienia. Przede wszystkim inscenizacja była prawie żadna. Na wielkiej pustej scenie, jakby z innego przedstawienia, może tylko symbolicznie sygnalizującej pierwszym planem czas obecny i drugim dawny - parę rupieci grających (źle) rolę mebli. Pomimo wcielenia różnych pomysłów, np. potknięcia się, przebierania do kąpieli pozostała ta sztuka mówiona, prawie bez dziania się scenicznego. Trudno było się oprzeć wrażeniu, że jest to idealne słuchowisko radiowe. Mimo bardzo rozumiejącej reżyserii Jerzego Grzegorzewskiego - no, delikatnie mówiąc, ta przerafinowana problematyka przesytu materialnego i abstrakcyjnych pytań moralnych w sytuacji polskich realiów czy może zabrzmieć mocno, wstrząsająco? Egzystencjalizm się nam trochę przeżył, i wygląda niestety tylko jak wspomnienie minionej dekady. Ale może wróci w innej formie?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji