Artykuły

Zlepek bezsensownych zapożyczeń

"Elektryczny parkiet" w reż. Andrzeja Domalika w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Temida Stankiewicz-Podhorecka w Naszym Dzienniku.

Przez kilka sezonów w polskim teatrze dominowała szalona moda na irlandzkie sztuki. I się skończyła. Tak mi się przynajmniej wydaje. Bo najnowszą premierę dramatu irlandzkiego autora Endy Walsha w Teatrze Narodowym można potraktować raczej jako czkawkę po owej modzie, a nie jej kontynuację. Nie potrafię powiedzieć, z jakiego powodu narodowa scena zainteresowała się "Elektrycznym Parkietem", ponieważ ani tekst, ani jego realizacja nie udzielają odpowiedzi na to pytanie.

Irlandzki dramaturg, także autor scenariuszy filmowych i aktor - Enda Walsh, napisał swoją sztukę w 2004 roku i od tamtego czasu "Elektryczny Parkiet" był wiele razy wystawiany w różnych teatrach. Otrzymał kilka nagród. Właśnie to one dziwią mnie najbardziej, ponieważ ten dość grafomański tekst stanowi zlepek rozmaitych zapożyczeń myśli, klimatów, motywów, wątków. Może nie dosłownie, ale pod względem odwołań do skojarzeń odbiorcy i budowanych w oparciu o nie sytuacji scenicznych. Gdyby struktura dramatyczna tekstu oraz treść merytorycznie motywowały ów zabieg, wówczas nawiązywanie do wielkich dzieł literackich, a przede wszystkim do "Trzech sióstr" Antoniego Czechowa, miałoby sens i mogłaby powstać ciekawa sztuka. Ale tak nie jest.

Jak w większości współczesnych irlandzkich sztuk akcja toczy się w położonej nad morzem osadzie rybackiej. Kilka domów mieszkalnych, pub, sklep, szkoła, kościół i przetwórnia ryb - to całe "wyposażenie" osady. Zawile opowiedziana fabuła stanowi wyimaginowaną historyjkę o trzech siostrach. Niektórzy porównują sztukę Walsha do dramatu Czechowa. Z Czechowem ma to tyle wspólnego, że w sztuce występują trzy siostry, że nie akceptują prowincjonalności miasteczka i chciałyby się stamtąd wyrwać. I na tym kończą się podobieństwa.

Natomiast konstrukcja psychologiczna postaci, która tutaj ma być niby odniesieniem do wielkiej skandynawskiej literatury dramatycznej, to raczej karykatura tamtych postaci. Jest natomiast - podobnie jak u tamtych dramaturgów - klaustrofobiczny klimat wydarzeń. Tyle tylko, że ów nastrój wynika tu z zupełnie innych przesłanek.

Trzy kobiety: Breda (Anna Chodakowska), Clara (Halina Skoczyńska) i Ada (Dorota Landowska), stworzyły sobie świat wyimaginowany, daleki od rzeczywistości. Żyją wspomnieniami z przeszłości. Każda z nich ma inną osobowość, ale nie tyle dzięki autorskiej konstrukcji postaci, ile z powodu obsady aktorskiej. Anna Chodakowska, dysponując bogatym wachlarzem środków wyrazu, buduje bardzo mocny charakter swojej bohaterki. Wyraźnie dominuje w spektaklu jako postać sztuki, ale też jako aktorka o własnej, indywidualnej osobowości artystycznej. Całkowitym przeciwieństwem jest Dorota Landowska. Jej Ada jest wyciszona, przypomina chłodnego obserwatora z zewnątrz. Dopiero później staje się aktywna i włącza się w akcję. Clara Haliny Skoczyńskiej jest zaś niepewna, jakby o niezdecydowanej osobowości.

Tym, co łączy siostry, nie są więzi rodzinne, lecz przeżyte w młodości silne zafascynowanie idolem muzyki młodzieżowej, w którym kochały się wszystkie miejscowe nastolatki chodzące na potańcówki do klubu "Elektryczny Parkiet". Jednak idol okazał się cynicznym zdrajcą. Pozwolił każdej z sióstr mieć nadzieję na wielką miłość (o czym wzajemnie nie wiedziały), a w rezultacie porzucił je. Historia ta wydarzyła się dawno temu, kiedy siostry były jeszcze bardzo młode. Dziś są co najmniej trzy razy starsze, żyją samotnie i ciągle wracają do tamtej sytuacji. Co wieczór urządzają sobie "sesje" wspomnieniowe, ubierają się w sukienki, które wówczas nosiły, odgrywają wydarzenia sprzed lat, wzajemnie obwiniając się i dręcząc psychicznie. Czyżby owo samoudręczanie prowadzące aż do upokorzenia miało być czymś w rodzaju katharsis dla sióstr? Jeśli tak, to nie jest to w żadnym stopniu przekonujące. Zupełnie bez sensu. Tak, jak bez sensu jest przywoływane w ironicznym kontekście imię Matki Bożej.

Wszystko to ma charakter psychopatyczny, nienormalny. Zachowania sióstr są dziwaczne, chwilami wręcz żenujące i niczym nieumotywowane. Nikt ich nie odwiedza z wyjątkiem handlarza Patsy'ego przynoszącego świeżo złowione ryby. Ale Patsy nie przychodzi tu całkiem bezinteresownie, od dawna jest beznadziejnie zakochany w Adzie. Zbigniew Zamachowski gra (zamierzenie czy nie) dość ograniczonego umysłowo adoratora Ady. Trudno więc się dziwić, że dziewczyna go nie chce. Warstwa dialogowa, to najkrócej mówiąc, jeden wielki bełkot myślowy. Nuży widza i nie wzbudza w nim żadnego zainteresowania. A niepotrzebna nadekspresja środków wyrazu każe zapytać o reżyserię.

Andrzej Domalik do bełkotliwego tekstu dołożył też reżyserski bełkot. Gmatwanina zachowań postaci, niekomunikatywność i brak celu działań bohaterów nie prowadzą do jakiegokolwiek przesłania. Niespójny artystycznie spektakl ma sporo niezagospodarowanych scen i rozwlekłą chwilami dramaturgię. Jest całkowicie wyzuty z emocji, co sprawia, że widz nie angażuje się w przebieg wydarzeń. Powstał spektakl adresowany właściwie do nikogo i nie wiadomo po co. Widz pozostaje zupełnie obojętny na to, co widzi na scenie.

To przedstawienie od początku do końca jest jakąś abstrakcją bez jakiegokolwiek odniesienia do rzeczywistości, które ujmowałoby przedstawiane zdarzenia w ciąg przyczynowo-skutkowy, co z kolei merytorycznie uzasadniałoby takie, a nie inne zachowania postaci. Szkoda tylko pracy aktorów, bo ogromny wysiłek, jaki włożyli w ten spektakl, poszedł na marne. Podobnie jak szkoda interesującej muzyki do tego spektaklu Włodka Pawlika.

Żal, że narodowa scena wciąż pozostaje narodowa tylko z nazwy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji