Artykuły

Szukając słonia na pograniczach

- Szczęśliwi ci, którzy oglądali Kontakt na początku, kiedy ta impreza szła jeszcze siłą rozpędu nowej Polski i nowej Europy. Dziś jest to tylko jeden z wielu festiwali międzynarodowych - mówi Tomasz Mościcki. - Czy oblicze współczesnego, europejskiego teatru wygląda tak, jak zobaczyliśmy w Toruniu? - zastanawia się Jacek Wakar. Dyskusja obu krytyków o XX edycji toruńskiego Kontaktu w Dzienniku Gazecie Prawnej - dodatku Kultura.

Jacek Wakar: Międzynarodowy Festiwal Teatralny "Kontakt" odbył się w tym roku po raz 20. Tego rodzaju jubileusze zawsze stanowią okazję do podsumowań oraz stawiania pytań o przyszłość. Skonfrontujmy więc nasze przemyślenia na temat tegorocznych przedstawień i postarajmy się znaleźć odpowiedź na pytanie, co zrobić, żeby Kontakt byl jeszcze lepszy, spełniał pokładane w nim nadzieje. Kiedy w latach 90. organizowała go Krystyna Meissner, jej zadanie było nieco inne. Wówczas był to jeden z nielicznych festiwali teatralnych (o takiej skali) w tej części Europy. Po trzech czy czterech edycjach Andrzej Wanat mógł powiedzieć, że jest to najlepszy festiwal w Polsce, a prawdopodobnie w Europie Środkowej.

Tomasz Mościcki: Jeżeli organizuje się taki festiwal, to można jego program ułożyć w najróżniejszych kombinacjach. To nie był z pewnością najbardziej egzotyczny festiwal, jaki widziałem w Toruniu. Pamiętam Aborygenów, którzy grali na didgeridoo (wielkich trąbach). Spektakl był grany na Rubinkowie, na skarpie wiślanej. I to było rzeczywiście niesłychanie egzotyczne. Ale w tym roku z egzotyką nie ma co przesadzać. Dla mnie najbardziej wpisały się w ten klimat "Matki" Teatru Ro w Rotterdamie w reż. Alize Zandwijk, które przygotowały nam fantastyczną kolację.

Problemem każdego festiwalu jest oczywiście repertuar. Myślą, która miała jednoczyć jubileuszowy Kontakt, było pokazanie tych twórców, którzy przyjeżdżali do Torunia, zdobywali nagrody, czasami ich kariera zaczynała się właśnie tutaj. Po obejrzeniu "Caritas" Lies Pauwels, "Wujaszka Wani" Rimasa Tuminasa czy nawet nagrodzonych przedstawień Alvisa Hermanisa widać, że takie powroty są szalenie niebezpieczne. Musimy bowiem skonfrontować siebie samych z czasami, kiedy byliśmy młodsi i bardziej entuzjastyczni. Szczęśliwi zatem ci, którzy oglądali Kontakt na początku, kiedy ta impreza szła jeszcze siłą rozpędu nowej Polski i nowej Europy. Dziś jest to tylko jeden z wielu festiwali międzynarodowych. Dobrze, że jest.

J.W.: To nie ulega najmniejszej wątpliwości. Tegoroczny festiwal przyniósł mi jednak zawód. Kontakt siłą rzeczy musi być porównywany z podobnymi przeglądami. Nawiążę zatem do wrocławskiego Dialogu i przywołam kilka ubiegłorocznych tytułów wrocławskiego festiwalu: Ivo van Howe pokazał "Tragedie rzymskie", Eimuntas Nekrosius - "Idiotę", Oskaras Korsunovas - "Hamleta", Luk Perceval nieudane przedstawienie "Troilusa i Kresydy". Dzięki temu miałem przekonanie, że obcuję z mniej lub bardziej udanymi spektaklami mistrzów współczesnego teatru, którzy decydują, jak europejski teatr dziś wygląda. Ubiegłoroczny Kontakt rozpoczynał "Glos człowieczy" Toneelgroup w Amsterdamie, Halina Reijn dostała za tę rolę nagrodę aktorską. Organizatorzy chcieli pokazać jednak "Anioły w Ameryce" - sztandarowe przedstawienie holenderskiego zespołu. Gdyby jednak sprowadzono ten spektakl, pochłonąłby ponad połowę budżetu całej imprezy. Wrocław jest miastem bogatszym, kontakty i możliwości Krystyny Meissner są także inne. Dlatego w konfrontacji z Dialogiem Kontakt pokazuje marginalia. Nawet "Wujaszek Wania" Tuminasa,

który miał być tour de force wybitnego litewskiego reżysera, okazał się zestawem zgranych chwytów z jego poprzednich spektakli, tyle że sklejonych zgodnie z zasadą "więcej, szybciej, głośniej". W ubiegłym roku spieraliśmy się o przedstawienie "Lód" Mundruczo. Teatr węgierski był zawsze jednym z odkryć festiwalu Kontakt. Tym razem nie udało się jednak sprowadzić ani jednego spektaklu z Teatru Katony w Budapeszcie, zobaczyliśmy za to przedstawienie, którego na Kontakcie być nie powinno - "Urodzony na nigdy" Gabora Tompy. Cienka woda po Kantorze, emocjonalny szantaż zbudowany na Holocauście.

T.M.: Wrocław jest większym miastem, ma więcej sal i możliwości wystawiania spektakli. Toruń niestety dusi się z powodu pięknej co prawda, ale malej sceny Teatru Horzycy i niewygodnej sali Olimpijczyk. Na Dialogu pojawiają się wielkie tytuły. W tym roku w Toruniu było ich zdecydowanie mniej. Mieliśmy zobaczyć inne przedstawienie Thomasa Ostermeiera - "Hamleta". Sprowadzono jednak "Cięcie", trochę z konieczności. Ale być może dobrze się stało, bo dane nam było obejrzeć coś, co jest olśnieniem. Przedstawienie w poetyce teatru konwersacyjnego, pinterowskiego. Tego się nikt po Ostermeierze nie spodziewał. Sprawa jak zwykle opiera się na pieniądzach. Sądzę, że władze samorządowe województwa kujawsko-pomorskiego powinny sobie uświadomić, że mają na swoim terenie jeden z najbardziej prestiżowych festiwali. Podziwiam, że on się w ogóle odbywa. To triumf ducha nad materią.

J.W.: Niestety, nie widziałem przedstawienia Ostermeiera. Takich momentów właśnie mi brakowało. Mogliśmy odkryć nową dla nas, nieoczekiwaną twarz głośnego artysty - po to są właśnie festiwale teatralne. Gdyby na Kontakcie takich "Cięć" było więcej, byłby to inny festiwal. Przypomnę tylko ubiegły rok, edycję robioną w sytuacji kryzysu, nagle okazało się, że jest prawie trzykrotnie mniej pieniędzy, niż zakładano. Mieliśmy przedstawienia, o które się spieraliśmy: "Lód" Kornela Mundruczo, świetny monodram "Głos człowieczy" Ivo van Hove, "Makbeta" Mariusza Grzegorzka, przejmujące "Rozmowy poufne" Iwony Kempy, "Muszkę owocową" w inscenizacji Christopha Marthalera, nieudane "Warum warum", które wyszło spod ręki Petera Brooka, wreszcie "Sprawę Dantona", najlepsze z dzieł Jana Klaty. Podałem mniej więcej połowę repertuaru 19. Kontaktu. W tym roku, z racji jubileuszu, spodziewano się jeszcze więcej. Tymczasem widziałem 10 spektakli, z czego za istotne uważam może dwa. To niewątpliwie "Tango" w reżyserii Jerzego Jarockiego z Teatru Narodowego w Warszawie oraz - ze względu na siłę prowokacji - "Samotność pól bawełnianych" Radosława Rychcika.

T.M.: Co się stało w tym roku? Z festiwalami jest chyba tak jak z sezonami teatralnymi czy rocznikami win. Są lepsze lub gorsze. Może ta edycja była pechowa. Nie wiem. Bywały festiwale obfitujące w pozycje nieszczególne, ale potem "Sonia" Hermanisa czy "Mewa" Petera Steina rekompensowały te rozczarowania. Nie miałem w tym roku podobnych

wzruszeń. Możemy dyskutować, czy słuszne było dawanie dwóch najważniejszych nagród Hermanisowi za "Martę z Błękitnego Wzgórza" i za "Dziadka". Moim zdaniem nie były to jego najwybitniejsze realizacje. Muszę się zgodzić, że jubileuszowy Kontakt nie był tak olśniewający, jak byśmy tego oczekiwali. Przytoczę znane angielskie powiedzenie: nigdy nie dostajesz tego, czego się spodziewasz i nigdy się nie spodziewasz tego, co dostaniesz. Mam w związku z tym zupełnie inną wątpliwość. Czy oblicze współczesnego, europejskiego teatru wygląda tak, jak zobaczyliśmy w Toruniu? Być może zobaczyliśmy świat przez jeden filtr. Był to festiwal opowieści teatralnych, snutych przez autentycznych ludzi. Mielibyśmy więc do czynienia z głębokim kryzysem postaci teatralnej.

J. W.: Nazwałem to na własny użytek marginaliami, ty na gorąco po ogłoszeniu werdyktu pograniczami, po których wciąż się gdzieś poruszaliśmy. W jakim stopniu dla twórczości Hermanisa ważny jest spektakl "Dziadek" [na zdjęciu]? Historia istotna dla Łotyszy, z uczciwością i szlachetnymi intencjami pokazana w skali 1:1, w przestrzeni zastawionej doniczkami, co jest chwytem ładnym, ale na krótką metę. T.M.: Taką werystyczną dekorację oglądaliśmy w "Soni". Nie jest to zatem nic nowego - krok w miejscu. Wygląda na to, że od 2007 roku nic się nie zmieniło.

J.W.: Albo Pansori Project ZA Jaram LEE, czyli "Dobry człowiek z Seczuanu" Brechta w wersji koreańskiej. Miałem wrażenie, że znalazłem się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. Gdybyśmy oglądali festiwal spektakli egzotycznych z różnych zakątków świata, miałoby to sens.

T.M.: Opowiedzenie o Azji przez Azję nie wypaliło. Jeżeli chodzi o egzotykę, to zawsze było tak, że na Kontakcie pojawiały się przedstawienia, które oczarowy-wały zmysłowym, powierzchownym pięknem. A teatr również jest po to, żeby od czasu do czasu wyglądać estetycznie. To przedstawienie było jednak przypadkowe, trzeba było po prostu zaprosić coś egzotycznego.

J.W.: Liczy się też sposób selekcji. "Wujaszek Wania" Rimasa Tuminasa, przedstawienie otwarcia tegorocznego Kontaktu...

T.M.: Moim zdaniem było wyrazem reżyserskiej pychy.

J.W.: A jaki sens ma zapraszanie "Wertera" z Narodowego Starego Teatru w Krakowie?

T.M.: Mała dygresja. Różnimy się w odbiorze "Tanga" Jerzego Jarockiego, które uważam za sprawnie i konsekwentnie przeprowadzony, choć chybiony pomysł. Natomiast po co Michał Borczuch zajął się "Cierpieniami młodego Wertera", pozostaje słodką tajemnicą reżysera i jego aktorów, której nam nie wyjawili, gdyż nie pojawili się na dyskusji z widzami. Tchórzliwie uciekli przed pytaniami publiczności.

J.W.: Nie ma sensu, żebyśmy teraz zajmowali się "Tangiem" Jarockiego, bo poświęciliśmy mu dużo uwagi na łamach "DGP" i dodatku "Kultura". Trzeba jednak zaznaczyć, że na tle innych przedstawień była to bardzo istotna propozycja.

T.M.: Ma ona bowiem sankcję wysokiej zawodowości.

J.W.: A jej właśnie odmawiam większości przedstawień, które zobaczyłem na tegorocznym festiwalu. Jeśli jednak chodzi o "Wertera", to jest to próba nowego polskiego teatru, który proponuje przenicowanie bohatera. Nie wiem jednak, dlaczego "Cierpienia młodego Wertera", a nie cokolwiek innego. Nie wiem też, dlaczego aktor Krzysztof Zarzecki, nagrodzony jako najwybitniejszy młody twórca tego festiwalu (sic!), mówi, to co mówi i zachowuje się, jak się zachowuje.

T.M.: Dlaczego, wygłaszając swój tekst, robi elementarne błędy logiczne w budowie zdania, które zupełnie zacierają komunikat. Krzysztof Zarzecki, po tym co pokazał, nie może być nazywany zawodowym artystą.

J.W.: O "Matkach" wspomnieliśmy. Spektakl z dużym ładunkiem pozytywnych emocji. Z dużą dozą prawdy i naturalności. Ale wolałbym je zobaczyć w bocznym nurcie tego festiwalu jako coś pomiędzy telewizyjnym show a sztuką sceniczną. Gdyby okazało jednym z mniej istotnych przedstawień, które dopełniałoby program Kontaktu, wszystko byłoby w porządku. Ale jeśli jest jednym z jego głównych punktów, robi się to trochę niebezpieczne.

T.M.: Usłyszałem w "Matkach" coś o świecie, czego do tej pory nie słyszałem. Najistotniejsze jednak, że wszystkie występujące w spektaklu kobiety budziły szacunek i sympatię. Pogodzone ze swoim losem, własną fizycznością, miały w sobie tyle naturalności, że człowiek chciał to jeść łyżkami, oprócz tego dorsza z ryżem. Bardzo piękne, a w jakiś sposób bardzo mądre. I mimo całej witalności tego przedstawienia, gdzieś pod spodem było bardzo melancholijne. Tylko pojawia się pytanie, czy to dalej jest teatr? Porównując jednak dwa doc teatry, czyli "Matki" i opowieść o Wietnamczykach, którzy zapuścili swoje korzenie w NRD z Rimini Protocoli, wybieram holenderski spektakl. Propozycja ludzi z Wietnamu (bo nie byli to aktorzy) przypomina programy Elżbiety Jaworowicz. Kiedy się zaczynają, wyłączam telewizor. Bo mam tego dosyć. Wielu młodych ludzi mówiło, że dość już tego dokumentu na scenie. Pamiętajmy, że scena rządzi się skrótem, metaforą, bo jest to jedna z dziedzin poezji.

J.W.: Nie bardzo rozumiem zaproszenie do Torunia spektaklu "Urodzony na nigdy". Połączenie ordynarnej gry w cytowanie czy też pożyczanie z Kantora w połączeniu z bazowaniem na temacie holocaustu przedstawionym jako komiks owocuje szantażem emocjonalnym. Rolą selekcjonerów jest, żeby tego rodzaju buble teatralne nie pojawiały się na Kontakcie. Karbido i jego "Stolik" wywołały w nas bardzo pozytywne wrażenia. Mówię tu o inwencji, profesjonalizmie, siłach witalnych, pomysłowości, zawodowości. Jest to zresztą przedstawienie opromienione sukcesami zagranicznymi, m.in. w Edynburgu. Tyle że były to przeglądy rządzące się zupełnie innymi prawami niż Kontakt. Ponownie mamy tu do czynienia z włączeniem zjawiska parateatralnego do głównego nurtu.

T.M.: Wobec wszystkich sentymentalnych historii "Stolik" był wyprawą w nieznane, której coraz częściej w teatrze brakuje. Pozwolił zwiedzić obszary sztuki, ducha, słuchowych przyzwyczajeń, cudowne zanurzenie się w gęstym sosie kwadrofonicznym.

Co do węgierskich "Blokowych historii" miałem wiele wątpliwości. Z bardzo prostego powodu. Jest to po prostu strzał z ogromnej armaty do wróbla. Chociaż nie mogę odmówić węgierskim aktorom zawodowej sprawności, żartów "pojechanych po bandzie", jak to się teraz mówi. Spektakl jest sprawnie zrobiony, śmieszny. Tylko czemu trwa tak długo? Dlaczego w pewnym momencie wszystkie żarty zaczynają się powtarzać? Nie ma nic gorszego niż dowcip opowiedziany trzy razy. A toruńska publiczność nie jest taka głupia, że trzeba jej było opowiadać wszystko kilka razy, żeby zrozumiała. Patrząc na węgierski teatr, pomyślałem sobie, że są dalej sprawni, ale nie pokazano nic, co by nas zachwyciło.

J.W.: Wystarczy spojrzeć na repertuar Teatru Katony w Budapeszcie, który jest jednym z najlepszych teatrów w Europie. Wystarczy znać troszkę tamtych aktorów i wiedzieć, co się tam gra, aby stwierdzić, że można było inaczej wybrać. Przyjrzyjmy się "Caritas" laureatki festiwalu Lies Pauwels. Każdy teatr ma jednak prawo do pomyłki. Zobaczyliśmy spektakl będący połączeniem anachronicznego języka teatralnego przebrzmiałej awangardy z natrętną, publicystyczną treścią przepełnioną trickami, motywami, które kojarzą się nam ze wszystkimi traumami współczesności. W tym nadużyciu najbardziej było mi żal artystów Teatru Horzycy. Są świetnymi aktorami wkładają w ten spektakl pełnię zaangażowania, które było tym razem wykorzystywane w nie najlepszej sprawie.

T.M.: Podobne wrażenie nie opuszczało mnie, gdy oglądałem "Wujaszka Wanię". I tu i tam mamy grupę bardzo utalentowanych, świetnie wykształconych zawodowo ludzi, którzy są postawieni w niesłychanie niezręcznych sytuacjach i zadaniach, z których się mimo wszystko wywiązują. Żałuję, że Teatr Wilama Horzycy nie brał udziału w poprzednich edycjach festiwalu, bo proponował przedstawienia mogące stać się groźnymi konkurentami dla zwycięzców. "Caritas" był wypadkiem przy pracy.

J.W.: Na koniec "Samotność pól bawełnianych" - przedstawienie bazujące na wytrzymałości widza, chodzi o ogłuszającą, ale świetną muzykę. Radosław Rychcik proponuje dialog z dramatem Koltesa prowadzony współczesnym do bólu językiem. Opowiada o tym, że życie ludzkie jest rodzajem dealu i w tym handlu można zgubić wszystkie wartości. Pojedynek wprowadzony w estetykę koncertu rockowego sprawia, że gra zblazowania, póz, sztuczności, zdaje się w tę strukturę gładko wpisywać.

T.M.: Żeby przedstawienie szło za Koltesem, muszę wiedzieć, co panowie mówią, a tego nie wiem. Gdyż ten sceniczny dialog jest nałożony na ogłuszającą muzykę i jest dodatkowo grany bez bliskiego dialogowego zetknięcia. Dlatego środki użyte w przedstawieniu uważam za chybione.

J.W.: Radosław Rychcik wykonał coś w rodzaju prowokacji. Według mnie jest ona zgodna z tekstem Koltesa. Pokazanie tego spektaklu było jedną lepszych rzeczy na tym festiwalu.

T.M.: Wolałbym, żeby reżyserzy, zamiast uprawiać prowokacje, zaczęli wreszcie pokazywać to, czego nauczyli się podczas czterech lat w szkole, a na co nawet mają papiery.

J.W.: Życzę Kontaktowi jak najlepiej. Widzę jednak po tegorocznej edycji, że doszedł gdzieś do ściany. Konfrontuję go z edycją ubiegłoroczną, ale i z innymi wydarzeniami kulturalnymi tego typu w Polsce i Europie. Samorząd Torunia powinien się zastanowić, czy organizowanie tego festiwalu co dwa lata, wymiennie z wrocławskim Dialogiem, nie byłoby rozsądniejsze. Ale przeznaczyć wtedy na Kontakt więcej pieniędzy.

T.M.: Tylko czy sprytni urzędnicy nie dadzą wtedy jeszcze mniej pieniędzy?

J.W..: Sukcesy tego festiwalu wynikały z tego, że pozwolił nam poznać wiele osobowości artystycznych. Wolałbym też, aby selekcjonerzy byli bardziej krytyczni. Toruńska publiczność, która ma wysokie wymagania, oszczędziłaby sobie rozczarowań.

T.M.: Mam jeszcze jeden pomysł. Można zapraszać mniej przedstawień, żeby było wiadomo, że są to najważniejsze wydarzenia roku. I tutaj znowu wracamy do Sławomira Mrożka. To on narysował polskie zoo i klatkę, gdzie za słonia musi robić zastępczo większa ilość królików. Chciałbym chyba czasem zobaczyć tego jednego, ale prawdziwego słonia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji