Artykuły

Autorytety na wyprzedaży

"Był sobie Andrzej, Andrzej, Andrzej i Andrzej" w reż. Moniki Strzępki w Teatrze im. Szaniawskiego w Wałbrzychu. Pisze Joanna Wichowska w dwutygodniku.stronakultury.com.

Temat, któremu podporządkowany został repertuar wałbrzyskiego teatru w tym sezonie, brzmi "Znamy, znamy". W swoim najnowszym spektaklu Monika Strzępka i Paweł Demirski traktują to hasło bardzo serio. Znamy wkład autorytetów "mistrzowskiego pokolenia" w budowanie nowej, wolnej Polski. Znamy filmy Naszego Największego Reżysera, służące kolejnym pokoleniom jako lekcja historii najnowszej. Wyrwani ze snu, potrafilibyśmy nie tylko wyrecytować "Ojcze nasz", ale też zanucić "Mury" i dokończyć frazę "Chłopcy z Grabówka, chłopcy z Chylonii". Ujęcie, w którym reporterka z żeglarskim workiem na ramieniu zamaszyście kroczy korytarzami na Woronicza, jest równie rozpoznawalne, jak zdjęcie Wałęsy przeskakującego płot Stoczni - oba obrazy na równych prawach należą do żelaznego kanonu ikonografii polskich przełomów. Pamiętamy, wzruszamy się, doceniamy. Znamy, znamy - ale co z tego?

Autorzy spektaklu "Był sobie Andrzej Andrzej Andrzej i Andrzej" metodycznie demontują podstawy tej powszechnej wiedzy, zbiorowej pamięci i prawie odruchowych wzruszeń. Przywołują znajome obrazy, piosenki i sceny, bezczelnie wykoślawiając ich, wydawałoby się, raz na zawsze ustalone, znaczenia. Tworzą groteskowe postacie otwarcie wzorowane na realnych. Szydzą, parodiują, ironizują. Za całym tym ekscesem, zamkniętym zresztą w matematycznie precyzyjną formę, stoją proste, fundamentalne pytania. Jak naprawdę wygląda wolność wywalczona dwadzieścia lat temu dzięki wspólnym wysiłkom bezkompromisowych, przystojnych reporterek, świadomych politycznie robotników oraz, rzecz jasna, wspierających i dokumentujących ten inteligencko-proletariacki sojusz i tę piękną walkę wielkich artystów? I czy przypadkiem ci ostatni nie są za ułomność nowej, wolnej Polski współodpowiedzialni? Choćby dlatego, że - zajęci odbieraniem kolejnych hołdów - stracili kontakt z rzeczywistością?

Na scenie, wysypanej plażowym piaskiem (Gdańsk!?) i zastawionej kinowymi fotelami, gromadzą się uczestnicy pogrzebu "architekta naszej wyobraźni": minister finansów - orędownik definitywnego sprywatyzowania, a najlepiej w ogóle "zamknięcia" kultury (Rafał Kosowski), podstarzała gwiazda filmowa (Agnieszka Kwietniewska), entuzjastka aspirująca do salonów (Mirosława Żak), słynny reżyser Kazimierz (Włodzimierz Dyła) z młodą towarzyszką (Małgorzata Białek) oraz filmowiec starający się - dzięki wstawiennictwu mistrzów - zadebiutować (Sebastian Stankiewicz). Są tu też postacie z drugiej strony barykady: para aktorów z prowincji (Sabina Tumidalska, Jerzy Gronowski), zbiedniały bywalec pogrzebów sławnych ludzi (Ryszard Węgrzyn) i "nienormalny" łowca autografów (Daniel Chryc), który kalekim językiem próbuje opowiedzieć, jak ważne były dla niego filmy zmarłego.

Barykada istnieje nie tylko metaforycznie. Mistrzowskie pokolenie mocno trzyma rząd dusz, ale nie wchodzi w dyskusje z plebsem: ani o sztuce, ani o guście, ani o pieniądzach. Plebs pojęcia nie ma o wysokiej kulturze, o wrażliwości i o prawach rynku. Plebs ogląda idiotyczne seriale, w których nie występuje słowo "problem". Przychodzi na pogrzeby z termosem. Nosi skarpetki do klapek. Nie, żadnej dyskusji tu nie będzie.

Za zerwanie komunikacji trafia się do piekła. I za grzech zaniechania. W piekle torturą jest oglądanie trzeciej, nienakręconej części słynnego filmu. W niej bezkompromisowa reporterka, zamiast stoczniowca, wprowadza do gmachu telewizji kubańskiego opozycjonistę. Guillermo Farias (wcześniej - "nienormalny") właśnie zagłodził się w imię wolności. Dopiero w ostatniej chwili przed śmiercią zrozumiał, że ta wolność oznacza "więcej banków i ładniejsze ulice". Wierzył w naszą aksamitną rewolucję, a tymczasem jej bohaterowie zdążyli zamienić się w złaknione pieszczot, rozczulające misie do przytulania. Najważniejsze, żeby nikogo nie drażnić i szerzyć w narodzie dobre samopoczucie. Pieśń "Janek Wiśniewski padł", śpiewana z absolutna powagą i na najwyższym diapazonie emocji przez aktorkę (Agnieszkę Kwietniewską) ubraną w kostium misia-zabawki, to cios w samo serce: i oszukanego Kubańczyka, i widowni. Idealnie wymierzony i bardzo skuteczny. Boli jak cholera. Jak to w piekle.

Najgoręcej polecam taką torturę. Szczególnie tym, którzy chcieliby Strzępkę i Demirskiego - jako sztandarowych przedstawicieli teatralnego plebsu: rozmiłowanych w niskich gatunkach, realizujących swoje spektakle w jakichś dolnośląskich biedaszybach, otwarcie zajmujących się podejrzanymi, bolszewickimi tematami (jak na przykład odpowiedzialność establishmentu za kulturę) - wykluczyć z dyskusji. Wygląda na to, że ich głosu nie da się jednak pominąć. Mają mocne argumenty. Niedostępne tym, którzy oglądają rzeczywistość wyłącznie z perspektywy stołecznych salonów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji