Artykuły

Ole, ole, nie damy się starości

"Kwartet" w reż. Roberta Czechowskiego w Lubuskim Teatrze w Zielonej Górze. Pisze Zdzisław Haczek w Gazecie Lubuskiej.

Bohaterów zielonogórskiego "Kwartetu" nie wolno pytać, jak się czują czy jakie mają plany na przyszłość. No cóż, przed gwiazdami opery w jesieni życia... A jednak! Nawet rozkładówka "Playboy'a" wchodzi do gry.

"Kwartet" to jeden z najpopularniejszych utworów Ronalda Harwooda, autora m.in. "Garderobianego", laureata Oscara za scenariusz "Pianisty" Romana Polańskiego. Sztuka obecna jest na polskiej scenie od lat 10, a prapremierę wyreżyserował wtedy Zbigniew Zapasiewicz, dwa lata później zapisując na taśmie Teatru TV.

Tekst cieszy się wzięciem nie bez powodu. Wszak Harwood umieścił w domu spokojnej starości cztery leciwe gwiazdy sceny operowej, wystawiając na próbę ich wzajemną tolerancję na dziwactwa, zaniki pamięci, uprzedzenia z przeszłości, tudzież fizyczną niedyspozycję. Nasycił przy tym dialogi humorem. Nie tyle jednak prześmiewczym, szyderczym, ale takim, przez który postacie lubimy tym bardziej, im dłużej oglądamy je na scenie. Cel autorowi przyświecał jeden: przypomnieć "młodzieży" w każdym wieku o prawomocnym wyroku śmierci, której nawet z ósmym krzyżykiem na karku wcale nie trzeba się tak nisko kłaniać.

Resztę zostawił aktorom. Reżyser Robert Czechowski angażując Elżbietę Donimirską, Elżbietę Lisowską-Kopeć, Jerzego Kaczmarowskiego i Janusza Młyńskiego, nie mógł trafić lepiej. Członkowie tego kwartetu z inwencją dźwigają "brzemię czasu", choć przecież do wieku postaci dramatu brakuje im więcej niż trochę. I tu wypalił zabieg, by aktorzy wchodzi na scenę prawie prywatnie i na naszych oczach nagle dodawali sobie lat.

Elżbieta Donimirska zamienia się w wulkan rozdygotania i amnezji. Elżbieta Lisowska-Kopeć popada w zgorzknienie, łudząc się oznakami dawnej sławy. Jerzy Kaczmarowski z lubością bawi się rolą sprośnego staruszka, pomagając sobie rozkładówką "Playboy'a". Janusz Młyński nagle łamie się w krzyżu, ale konsekwentnie serwuje zadziwiającą "gimnastykę", co jakiś czas spazmatycznie utyskując na pielęgniarkę, która nie daje mu marmolady.

Wszyscy przerzucają się tekstami o ortopedycznych pończochach, prostacie... Jest naprawdę śmiesznie. Ale im bliżej wspólnego wykonania "Rigoletta", tym więcej wiemy o śpiewakach: dochodzimy do sedna ich życiowych porażek. Ale też dowiadujemy się, że nie są to ludzie przegrani. A jedynie starzy... Czymże jest jednak starość wobec pieśni "Ole, ole, ole, nie damy się!". Tu nadal jest czas na bal. Na przebaczenie. I na działanie. Tak bardzo chce się w finale dołączyć do tych rąk wzniesionych w geście tryumfu!

Z zielonogórskiego spektaklu wychodzi się nie tylko rozbawionym czy wzruszonym, ale też trochę mądrzejszym.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji