Artykuły

Nigdy nie zdrowieć z "Choroby młodości"

W TEATRZE TELEWIZJI ZOBACZYMY INSCENIZACJĘ SZTUKI FERDYNANDA BRUCKNERA "CHOROBA MŁODOŚCI". PRZYSPOSOBIŁ JĄ DLA POTRZEB MAŁEGO EKRANU KRZYSZTOF ZALESKI. OTO ROZMOWA Z REŻYSEREM:

- Uprawia Pan dwa rodzaje działalności artystycznej - aktorstwo i reżyserię. Zwykle syta chwały gwiazda dopiero po wielu latach brylowania zaczyna zajmować się reżyserią. U Pana było inaczej.

- U mnie stało się to równolegle. Kiedy pracowałem w Instytucie Badań Literackich, często kontaktowałem się z kolegami ze Szkoły Teatralnej. W pewnym momencie ci młodzi ludzie, zgromadzeni w Kole Naukowym Szkoły, zapytali mnie co robić, a chcieli robić bardzo wiele. Zaproponowałem im "Ślub" Gombrowicza. I tak się jakoś stało, że nie tylko tam zagrałem, i ale całe przedstawienie wyreżyserowałem. Spektakl zyskał powodzenie, zaproponowano nam jego przeniesienie do Starej Prochowni, pokazywaliśmy go na festiwalach. Takie było moje wejście do teatru.

- Ale jest Pan przecież licencjonowanym reżyserem z dyplomem w garści.

- Andrzej Łapicki namawiał mnie, abym zdawał do Szkoły. Zostawiłem więc Instytut, pracę naukową i znalazłem się w Szkole Teatralnej.

- W tym samym czasie zaistniał Pan jako aktor. I to jak!

- Prawie równocześnie Janusz Kijowski zaproponował mi rolę w swojej etiudzie szkolnej, która rozrosła się do pełnospektaklowego filmu kinowego. Tak powstał "Indeks".

- Była to rola szalenie sugestywna, żeby nie powiedzieć agresywna. Czy na wyborze środków zaważyły sugestie reżysera czy Pana własne cechy psychofizyczne?

- Była to rola, powiedziałbym, specyficzna. Chcieliśmy nakręcić film, który zawarłby doświadczenia naszego pokolenia. Mieliśmy po 28 lat, za sobą wypadki 1968 roku, inicjację społeczno-polityczną. Chcieliśmy możliwie szczerze przekazać nasze przeżycia i emocje. Być może stąd ta sugestywność. także mojej gry. Może, gdyby "Indeks" pojawił się tuż po zakończeniu realizacji, współgrałby z czasem, podobnie jak "Człowiek z marmuru" czy "Barwy ochronne". Mógłby mieć charakter manifestu. Zdjęty z półek po roku 1980 stracił swoje znaczenie.

- Żeby zakończyć temat aktorstwa - grywał Pan potem w wielu innych filmach, gdzie wykorzystywano Pana aktorski temperament.

- Tak. Grałem w "Szansie" Falka, w "Gorączce" Holland, w "Matce królów" Zaorskiego, która wkrótce wejdzie na ekrany.

- Wszystkie Pańskie role cechuje "temperatura wrzenia", niezwykły dynamizm, czasami agresja. To ich dominująca cecha. Skąd się to bierze - ze scenariusza czy Pana własnej osobowości?

- To nie jest zabieg czysto estetyczny. Grozi nam homogenizacja myśli, uczuć, wartości, także artystycznych. A chodzi o to, aby sztuka nie była letnia, żeby ludzi naprawdę obchodziła - a więc musi być gorąca, namiętna, nawet agresywna. Sprowadzić interesujące nas zagadnienia do sytuacji podstawowych, elementarnych, w których można tylko mówić "tak" czy "nie". W tych kategoriach także jest miejsce na pokazywanie pewnych niuansów.

- Bardzo wcześnie zaczął Pan reżyserowanie w teatrze profesjonalnym, najpierw w Teatrze na Woli, potem we Współczesnym...

- Do Teatru Współczesnego zaangażował mnie Erwin Axer. Potem nastąpiła zmiana warty, dyrektorem został Maciej Englert, zespół zasiliło wielu młodych aktorów. Teatr żyje cyklami, ma swoje lata chude i tłuste, takie rytmiczne zmiany są nieuniknione. I wymaga terminowania, nie wystarczy mieć "wizję tekstu", trzeba umieć przekładać filozofię tekstu na sceniczne obrazy. W Teatrze Współczesnym zrobiłem "Smoka" Szwarca i "Mahagonny" Brechta-Weilla.

- W tym czasie obserwowało się odpływ publiczności z teatrów, a do kasy Współczesnego ustawiały się kolejki... Wkrótce potem zaproponowano Panu przeniesienie przedstawienia do telewizji. Ale nie był to Pana pierwszy kontakt z tym środkiem przekazu?

- Przy końcu lat siedemdziesiątych zrobiłem "Parady" Potockiego...

- Nagroda na festiwalu w Olsztynie. A skąd się wzięło "Mahagonny"?

- "Mahagonny" zainteresowała mnie dlatego, że jest to metafora świata pogrążonego w kryzysie wartości. Ukazuje mechanizmy społeczne, które miały gwarantować bezpieczeństwo jednostce, a w pewnym momencie zadęły zwracać się przeciwko człowiekowi. Udało nam się zgromadzić zespół, który nie tylko gra, ale i śpiewa, i tańczy. Nasz własny, plus trzy "wypożyczone" osoby - Stanisława Celińska, Krystyna Tkacz i Wojciech Wysocki, Kiedy dostałem propozycje pokazania tego w telewizji, miałem wątpliwości, czy kształt teatralny nie straci przy przeniesieniu, czy niewątpliwa teatralność spektaklu będzie atrakcyjna także dla telewidzów?

- Ale się udało! Było to niewątpliwe wydarzenie telewizyjne właśnie. Spektakl zajął wysokie miejsce w plebiscycie rozpisanym przez "Tygodnik Kulturalny", Teraz zrealizował dla Teatru TV kolejny spektakl - "Chorobę młodości" Brucknera. Niemal z tym samym zespołem aktorskim.

- Interesuje mnie dramat niemiecki. Tym razem sięgnąłem do tekstu autora mało u nas znanego, bodaj tylko z inscenizacji Laco Adamika "Elżbiety, królowej Anglii". Miałem dwie motywacje: temat - pokazanie grupy młodych ludzi, którzy stają przed problemem znalezienia się w dorosłym życiu, przed wieloma wyborami. W świecie, który ich porzucił, było to po I wojnie światowej, który nie zapewnił im możliwości utożsamienia się z wartościami, które zaproponował. Drugi motyw, to aktorzy. Wyrasta u nas pokolenie miodach, zdolnych aktorów, którzy maja mniejszą niż ich wielcy poprzednicy szansę grywać w przedstawieniach, które ujawniłyby ich talent. Właśnie dla nich jest ten spektakl. Jego najwyższą, zdaniem moim, wartością są role tych aktorów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji