Artykuły

Kabaret i Babajaga

Z tyłu sceny tkwi ogromny fronton solidnej mieszczańskiej kamienicy, ale położonej jakby cokolwiek w perspektywie właściwej dla spojrzeń skarlałych ludzi. Tak monstrualnie musi wyglądać szafa, gdy przemykająca obok mysz niebacznie zerknie w górę. Przed kamienicą odegrane zostanie "Wesele" Eliasa Canettiego - tych kilka obrazów o ludzkim umieraniu i życiu, o nieuchronności katastrofy, której ziarna tkwią w każdym z bohaterów. O świecie, który wypatrując gdzieś rychłego końca, nie dostrzega go w sobie.

W inscenizacji Bogdana Hussakowskiego niby wszystko jest tak, jak chciał tego Canetti. Jest przerażająca ludzka menażeria, wyzuta z tego, co ludzkie. Pozbawiona nawet resztek jakiejkolwiek etyki lub chociażby zwyczajnej, codziennej moralności, nie mówiąc już o wrażliwości na bliźniego. Obowiązuje zasada chorobliwie rozrosłej pierwszej osoby liczby pojedynczej. Umiera się tutaj w oparach dewocji, interes do załatwienia podszyty jest miłością cielesną, niemowlę kołysane jest do snu w zapasz-I kach buduaru i egotycznych ambicji. I Nawet dzieci myślą kategoriami "dojrzałymi" - wnuczka troszczy się o schorowaną babcię, właścicielkę kamienicy, jakby pod dyktando rychłego spadku i z tęsknotą za owym dniem, kiedy to własnoręcznie dane jej będzie udusić znienawidzoną maskotkę babuni - skrzeczącą zieloną papugę. Są tutaj chorzy na pieniądze finansiści, kabotyni, egoiści, salonowe lwy i lwice szezlongów, dewoci, erotomani wszelakiej maści i wieku, są też i zwykli kretyni. Wszyscy oni spotykają się na weselu, gdzie zwyczajowo nieźle się pije, je i wciąż gada, ale każdy głównie szuka ciemnego kąta, w którym można by z kimkolwiek, byle natychmiast, wejść w cielesne zwarcie.

A możliwości wiele - tutaj każdy chce z każdym - i wiele kątów - scenę zagraca bowiem wielka ilość szaf i szafek. Jakby nie tylko pojęcie domu, ale i trywialna mieszczańskość przerosła ten zbiór żałosnej ludzkiej małości.

Wszystko więc niby jak u Canettiego. Ale Hussakowski prowadzi aktorów o krok za daleko w stronę groteski i erotycznego kabaretu. Prawie każda z ogromnej liczby postaci nie tylko jest sobą, ale jakby grała swoją własną karykaturę jednocześnie. Wciąż szukając, niestety, potwierdzenia w rechocie publiczności. Efekt tego taki, że w ryzach groteski i erotycznego kabaretu zło Canettiego staje się oswojone, niegroźne, jakby tandetne, podane jedynie ku uciesze gawiedzi. Wnosząc z gromkich śmiechów widowni, taki stan rzeczy jest do przyjęcia. Sprawa gustu. Może rzeczywiście wolimy dziś jedynie chichotać z naszych słabości, niż je przyjmować? Gorzej, że "Wesele" Canettiego nie weselem i zabawą się kończy. Kończy się katastrofą. A czy tak obśmiane ludzkie myszy mogą spowodować zagładę czegokolwiek?

"Zderza pan ludzi ze ziem, które w nich tkwi - mówi Herman Broch do Canettiego. - Ale pan nie grozi piekłem, pan je ukazuje, i to w tym życiu". Ukazuje, dodajmy, zupełnie w nic nie ingerując. Piekło odsłania się samo z siebie. Po lekturze "Woyzecka" Georga Buchnera, Canetti nazwał tę samodzielność - samopiętnowaniem bohaterów. Odkrywają swą mroczną i groźną ludzką małość, ale jakby bezwiednie. Po prostu żyjąc tak, jak je na to stać, a stacje na żałośnie mało. I bodaj to jest najbardziej przerażające. W ich gestach i słowach tkwi już wewnętrzny osąd. Świat Canettiego nie potrzebuje pomocy z zewnątrz. Rozpada się sam z siebie. Hussakowski wkroczył do niego z miarą groteskowo-kabaretową, dointerpretował w stronę lekkości i zabawy. Dlatego właśnie katastrofa, z przejmującej konieczności -jak u Canettiego - zmienia się w czysto techniczną zabawę w duchy. Niestety, dość pretensjonalną w środkach, a na dodatek z lekka moralizującą. Po kabarecie przychodzi część druga spektaklu - sceniczne piekło. Dzień Sądu. A że światek Hussakowskiego sam się nie zgubi - potrzebuje egzekutora, wysłannika Boskiej Opatrzności. I znajduje go - w osobie pewnego idealisty, niejakiego Horcha.

Horch, z normalnego weselnego gościa, przeistacza się dla potrzeb spektaklu, by tak rzec - w Piechura Apokalipsy. Koń nawet na takich mieszczańskich salonach byłby jednak zbyt dużą dysharmonią. Gromi więc Horch, jakby z niebiańskich wysokości, ale na piechotę. Wszystko i wszystkich. Za całokształt. Stoi i gromi, chodzi i gromi, słowem donośnym i nieuchronnym, i gestem strasznie szerokim. Zdruzgotane ludzkie myszy zmieniają się w słupy soli - niczym biblijna żona Lota - w grupach lub samodzielnie. I znikąd pomocy... Mrok spowija scenę coraz większy i jak należy, muzyka ryczy z głośników i również jest prawidłowa - czyli jak z horrorów. A my, widzowie? No cóż, my też jesteśmy jak najbardziej prawidłowi - jak dzieci wobec Babyjagi. Strasznie się boimy i cichutko siedzimy. Bo jak wstanie, to nas zje.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji