Artykuły

Już nic nie muszę bez dekadentyzmu, za to z humorem

Już po kilku zdaniach ciepłej, wspomnieniowej i podszytej humorem książki, chce się czytelnikowi śmiać. No bo jak tu się nie śmiać, kiedy autorka mówi, że mimo wieku już dość nobilitującego, bez mała, w okresie pisania książki bodajże 86 lat, ciągle ktoś ją "zmusza" do twórczej działalności - o książce Stefanii Grodzieńskiej "Już nic nie muszę" pisze Kamila Michałowska.

Czasem mówię: "Przecież ja już nic nie muszę". Myślę sobie wtedy, jakie wszystko dookoła jest szare i beznadziejne. Ogólnie rzecz biorąc, dosięgają mnie macki dekadencji, fin de sieclu, i tym podobnych młodopolskich, ale chyba dzisiaj bardzo aktualnych, nastrojów. Właśnie miałam taki kolejny moment, kolejnego ponurego, rozchlapanego dnia, ni to zimy, ni wiosny, kiedy przemiła pani listonosz dostarczyła mi pakiet książek. Po chwili rozpakowałam tę paczkę cudów i roześmiałam się. Na ironię pierwsza z książek prezentowała plagiat mojego nastroju, bynajmniej tytułem Już nic nie muszę. Z okładki uśmiechała się do mnie pogodnie Pani Stefania, no i jakoś powoli zaczęłam się rozchmurzać. W końcu przecież na pewno ten tytuł ma w sobie coś z przekory, skoro Pani Grodzieńska jest kojarzona z poczuciem humoru, kabaretem i skeczami. Jak się okazało, miał.

Tytuł to dobry żart i ciut lenistwa starszej, pogodnej kobietki. Już po kilku zdaniach ciepłej, wspomnieniowej i podszytej humorem książki, chce się czytelnikowi śmiać. No bo jak tu się nie śmiać, kiedy autorka mówi, że mimo wieku już dość nobilitującego, bez mała, w okresie pisania książki bodajże 86 lat, ciągle ktoś ją "zmusza" do twórczej działalności. A to kogoś pośmiertnie wspomnieć w felietonie trzeba, z którego pół kasują i zostaje fakt, że znała denata, ale już nie ma o tym jak przez pół wieku się z nim przyjaźniła, a to w audycji, z której się kasuje połowę, bo na reklamy za mało czasu. Co śmieszniejsze, pani Grodzieńska jest podobno nękana, a przynajmniej była, pytaniami w stylu: "Co ma Pani aktualnie na warsztacie?". Z tego właśnie zrodził się przekorny i śmieszny tytuł tej książki. Nie mając nic na warsztacie, żeby nie wypaść na leniwą staruszkę, Pani Stefcia stwierdziła, że powstanie książka o tym, jak to Ona już nic nie musi, bo jest starszą babeczką, której trochę odpoczynku po latach twórczych się należy. Tak powstało ta humorystyczna, wspomnieniowa książeczka. Zrywałam boki przy drinku o wdzięcznej nazwie kaziorucka, czytając felietony i skeczo-felietony z cyklu problemy małżeńskie i perypetie żony z mężem, ale także śmiałam się, wstyd przyznać, na stypie męża pani Grodzieńskiej, Jerzego Jurandota. Niech nieboszczyk raczy mi wybaczyć, że nie dość, że sugestywnie się przeniosłam w przeszłość, w której jeszcze nie istniałam, to jeszcze uśmiałam się do łez podczas stypy. Niech usprawiedliwi mnie fakt, że wdowa i sierotka oraz pozostali wspominkowicze również "zarykiwali się ze śmiechu, zapominając, że uczestniczą w akademii ku czci."

Jednak nie tylko z samego poczucia humoru składa się Pani Stefcia. Jak na kobietę przystało, jest sentymentalną i wrażliwą osóbką, która w wyjątkowy sposób potrafi pisać o ludziach bliskich i kochanych. Wspaniale wspomina swoją matkę. Kiedy się to czyta, można odnieść wrażenie, że to jakaś bajkowa pani, bajkowa dziewczynka i bajkowy życiorys małej Stefci, nie pozbawiony, trzeba przyznać, momentów smutnych, a wręcz dramatycznych dla małej dziewczynki, a potem panienki. Jednak najbardziej wzruszył mnie fakt, że nawet o tych smutnych elementach rzeczywistości "stara kabareciara" potrafiła napisać w sposób pogodny i piękny. Zupełnie nie widać w tym bólu i jakiejkolwiek traumy, a jeśli już, to jest to wszystko podszyte pogodą i cieniem uśmiechu. Chyba mało kto potrafi dzisiaj w taki sposób opowiadać.

Co więcej, o swoich zmarłych przyjaciołach też potrafi pisać tak, jak dzisiaj się nie pisze. O alkoholizmie Minia (Janusza Mickiewicza), a więc nałogu, pisze jak o jego cesze charakterystycznej, może niezbyt godnej naśladownictwa, ale jego części, za którą też się go kocha, czy lubi, bo jest w końcu nim również. Piękne jest też w Grodzieńskiej to, że potrafi się przyznać do tego, że jako młoda tancerka popełniła gafę, nie widząc, że Brzechwa jest Brzechwą. Tutaj wielki ukłon, bo tylko ludzie mądrzy i z dystansem do siebie samych potrafią przyznać się do swoich wpadek. Wracając jednak do tematu Grodzieńska-Brzechwa, między tymi dwojgiem wytworzyła się wieloletnia przyjaźń. Nawet teraz, po wielu latach od śmierci przyjaciela, Pani Stefcia - "najmilsza Chałturzystka" (Pana Jana) wspomina ich korespondencję, elegancję Brzechwy i ich wspólny walc w Zielonej Górze. I pomyśleć, że książka napisana z taką dużą dawką humoru, optymizmu i pięknych ludzkich sylwetek kończy się tak szybko i na epitafium samej autorki, brzmiącym niewybrednie: "Gościem państwa była Stefania Grodzieńska". "Ach, ta Pani Stefania! Swoje lata kobieta ma, dziewiąty krzyżyk na karku, a jeszcze figla spłata czytelnikowi i to jakiego? Dworując sobie i śmiejąc się z własnego, przyszłego nagrobka. No i kto dziś tak potrafi?" - pomyślałam i z uśmiechem pozbawionym dekadentyzmu zerknęłam na staruszkę-filuta z okładki.

"Już nic nie muszę, prócz uśmiechu, Droga Pani Stefanio."

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji