Artykuły

Wieczory w Dramatycznym

Wieczór pierwszy: triumf Kubusia

Naprawdę - triumf aktora. Całkowity, wspaniały, rzadko tak pełny i tak zasłużony. Aktor jest wybitny, przywykło się oczekiwać od niego wiele, ale przecież ten "Jacąues Le Fataliste",którego z maestrią i swobodą prezentuje, oszałamia i zawraca w głowie. I dziwi aż, że tak mało się o tym pisze, tak nieproporcjonalnie mało w stosunku do wartości kreacji. Każda filmowa rola tegoż aktora powoduje zalew zachwytów, analiz, roztrząsań. Tę kwituje się jako rzecz zrozumiałą samo przez się: oczywiście, Zapasiewicz.

Owszem, Zapasiewicz - i wcale bez oczywiście...

Zbigniew Zapasiewicz jako Kubuś Fatalista w wieczorze teatralnym w dwóch częściach według powiastki Denisa Diderota "Kubuś Fatalista i jego Pan" ("Jacąues le Fataliste et son Maitre") w tłumaczeniu Tadeusza Boya-Żeleńskiego, do scenariusza i w reżyserii Witolda Zatorskiego. Zapasiewicz i inni w radośnie ciepłym i nieodparcie śmiesznym (w dobrym, szlachetnym rozumieniu tego słowa) przedstawieniu w Teatrze Dramatycznym. Przedstawieniu, na którym publiczność śmieje się prawie nieustannie, a nie jest to śmiech pusty, łatwy i przyjemny, wręcz przeciwnie - śmiech: refleksja, śmiech: komentarz, śmiech człowieka myślącego.

Sława Diderotowi, oczywiście. Ale i sława jego scenicznemu Kubusiowi.

Jaki jest ten komplementowany Kubuś Zapasiewicza?

Rubaszny, Witalny, Mądry. Ma lotną myśl, szybki refleks i nieco ciężkawy, niedźwiedzi wdzięk. Ma też spryt. Sprężysty, szybki, o ruchliwej fizys, filozof - determinista w plebejskim ubranku sługi jest przede wszystkim wcieleniem inteligencji. Tej szczególnej, ukierunkowanej, która przyda się wkrótce przyszłemu homo faber. Skontrastowany ze swoim Panem (poprawny i trafnie obsadzony Mieczysław Voit) jest ten Kubuś upostaciowaniem zdrowego rozsądku, pod którego czapą kipi gorąca, prawdziwa, niepohamowana energia życiowa... Kubuś żyje naprawdę, nie żyje naprawdę jego Pan. Kubusiowe opowieści o przygodach i kubusiowe przygody to sztuczne, cudze, pożyczone życie Pana. Jego bodźce i narkotyk.

Wolność - niewola, pożądanie - opanowanie, szczerość - fałsz, spontaniczność - maska... tego wszystkiego Kubuś doświadcza i tego wszystkiego, pokazowo, uczy. Demonstruje. Z dystansem do swojej lekcji, z ironią a także - jakże często - ze smutkiem. Dlaczego Zapasiewicz nie waha się pokazywać Kubusia omroczonego szczerym smutkiem, mimo że bohater to frant, sceptyk, sowizdrzał i spryciarz? Mimo, że spektakl ucieszny i żywiołowy, że martwić się - generalnie - nie warto, bo "wszystko jest zapisane w wielkiej księdze".

Odpowiedź na to pytanie rozstrzyga zapewne o wartości tej roli.

Bo Kubuś - Jacques - Zapasiewicz - żyje. Przede wszystkim. I wszelki smutek, życiu przynależny, naturalny - smutek trwania, tyleż bolesny co i smutek przemijania - nie może być mu obcy. Przeciwnie, musi być zaaprobowany, oswojony.

Opowiada więc Kubuś swoje przygody, ilustruje je - w tym celu reszta obsady spektaklu wciela się raz po raz już to w postaci dramatu, już to w zbiorowe tło - ożywia, odgrywa. Ma w tym przedstawieniu kilka wariantów kubusiowego ja. Kiedy na proscenium jedzie stępa z Voitem na koniu (przygięcie kolan, miarowe tupanie, monotonia gestu, rytm przede wszystkim) jest jakby wprost, teraz, z całym zachowaniem reguł iluzji. Kiedy opowiada kolejną historię - nakłada na tę iluzję tłumik, dystansuje się leciutkim persyflażem. Ale oto - taśma się rozwija i Kubuś gra. Siebie, z własnych, opowiadanych przez siebie Panu historii. Pije, szaleje, zaleca się - pełna naturalistyczność zachowań, a przecież... gra. Widz wie, czuje, że Kubuś gra to: do siebie, do Pana. Do publiczności - w którejś kolejności, mimochodem. Znów o ton inna relacja, inne środki, dyskretnie konturowana teatralność.

Bardzo trudna rola. Delikatna. Spłaszczyć ją łatwo, zbanalizować, pójść na zabawę, zahaczyć ledwie o filozofię.

Tutaj - cienkości w rubasznościach, pajęczynki w witalizmach, niuanse, podteksty w reakcjach pozornie najprostszych. I cały czas - gra wyczerpująca fizycznie. Gra całym ciałem. Gra - harówka.

Nie najszczuplejszy, nie najzgrabniejszy zwinny Kubuś. Kubuś: niezniszczalność ludzkiego ja, biologicznego i duchowego.

W przedstawieniu skonstruowanym właściwie tylko dla i pod głównego bohatera wystąpili ponadto: Magdalena Zawadzka, Małgorzata Niemirska, Karol Strasburger, Marek Kondrat, Wiesław Gołas (znakomity zresztą w swoich mini-epizodach!), Marek Bargiełowski i wymieniany już Mieczysław Voit. Wysmakowane i pełne wyobraźni dekoracje zaprojektował Jerzy Grzegorzewski, a muzykę skomponował Stanisław Radwan.

Wieczór drugi: triumf hrabiego

Naprawdę - triumf reżysera i adaptatora. Może, w tym wypadku, słuszniej byłoby napisać: prezentera. Mimo że prezentowano dramaturga nie show ani gwiazdę, że dramaturg ten pisał o sprawach poważnych i wcale poważnie, że pisał pod pewnymi względami (dialogi!, sławetne już w historii teatru "muzyczne" dialogi) mistrzowsko, a więc pozornie - prezentera, aranżera itp. mu nie potrzeba. A jednak to, co zrobił na scenie Sali Prób Teatru Dramatycznego z dramatem Karola Huberta Rostworowskiego "U mety", trzecim w trylogii naturalistycznej ("Niespodzianka", "Przeprowadzka", "U mety") sztuką dokładnie z roku 1932 Ludwik Rene jest na pewno czymś więcej niż: reżyseria, adaptacja, opracowanie tekstu.

Najkrócej - jest satysfakcją dla hrabiego Rostworowskiego, satysfakcją pełną i po latach. Jest też, oczywiście, serią aktów barbarzyństwa dokonanych w tekście, a ściślej biorąc - na jego klimacie, powadze, tym co jest duchem nie literą...

Jest też cytatem "z...", stylową próbką określonego rodzaju literackiego, scenicznego, demonstracją z morałem ku nauce, rozrywce i pożytkowi.

Jest też, naturalnie - ironicznym cudzysłowem, leciutkim persyflażem, subtelnym kabaretem nigdy nie posuniętym zbyt daleko, a zbyt daleko znaczy tu tyle co niewierność przesłaniu i treściom, co zdrada problematyki moralnej, co kompromitacja autora.

"U mety" - przedstawienie dużej kultury, taktu, urody i stylu - jest także, par excellence - przedstawieniem odważnym i skromnym.

Odważnym, bo poważono się stylizować aż Rostworowskiego - a tu: same niebezpieczeństwa; skromnym, bo go nie ośmieszono, nie zepchnięto do roli pretekstu, nie pogrzebano. Skromne, odważne "U mety" ponadto - ...bawi. Pokazane jako szlachetny, a więc odpowiednio efektowny melodramat z życia niskich, niższych, średnich i nieco więcej niż średnich sfer polskiej Galicji lat międzywojennych nie zatraca przecież nuty tragedii i - bawiąc - przeobraża się jakby niepostrzeżenie w moralitet, tragiczny i jako taki - jakże typowo i "życiowo" nieodparcie przez to śmieszny.

Hrabia Karol Hubert zapewne obruszyłby się na ten spektakl o finale losów jego chłopskiego bohatera Franusia Szywały z "Niespodzianki", który za cenę zabójstwa, którego dokonuje rodzona matka, zdobywa wykształcenie (część druga - "Przeprowadzka"), by w "U mety" przeżywać już piekło ceny moralnej za awans społeczny (ukrywanie rodziny, wstyd przed nowym środowiskiem).

A może nie doceniamy krakowskiego dramaturga, może uznałby tę adaptację, gdyby dane mu było pożyć wśród nas, przeżyć II wojnę światową, doświadczyć skutków rewolucji obyczajowej i społecznej, poobserwować owoce naszego awansu...

Z jednej strony nasz Redliński, z drugiej hrabia-tragik, zderzenie przypadkowe, absurdalne, a przecież... - Spektakl Rene'go udowadnia, że jest możliwe. Że i tak można grać Rostworowskiego, że - tak - wychodzi mu to nawet na zdrowie, odmładza.

Mała, drobna jubilerska robota - "U mety" jako archiwalia scenicznego stylu, jako modernistyczne retro, z przymrużeniem oka, dowcipnie acz bez szarży i jednocześnie: prawdziwy dramat.

Mimo że część tekstu didaskaliów czyta się tu z proscenium (bardzo staranny w tej roli Witold Skaruch) co stwarza już dystans i cudzysłów, że przesadnie grają aktorzy, że są intermedia i kuplety, że samo wyliczanie tych zabiegów w zestawieniu z nazwiskiem autora brzmi świętokradczo i podejrzanie.

Mimo to, czy dlatego - przedstawienie jest pokazem tak zwanej precyzyjnej, kulturalnej, dobrej roboty teatralnej, które to określenia często służą za komplementy czcze i najniesłuszniej. O dobrą robotę w teatrze równie pewnie trudno co i gdzie indziej.

"U mety" można pokazywać studentom-reżyserom jako spektakl szkolny.

I wreszcie rzecz ostatnia: aktorzy. Dobrzy, dobrze prowadzeni, świetnie czujący się w tej ekwilibrystycznej cokolwiek woltyżerce między banałem, patosem i groteską.

Danuta Szaflarska, Mirosława Krajewska, Jolanta Fijałkowska, Krzysztof Orzechowski, Zbigniew Koczanowicz, Zygmunt Kęstowicz, Bolesław Płotnicki, Jan Tomaszewski, Czesław Lasota i inni. Postacie dramatu, ludzie konturowo zarysowani, charakterystyczni i typowi a przecież ludzko prawdziwi, ludzko zranieni, czujący.

Podlegli namiętnościom, słabi, prawdziwi.

Prawdziwi i papierowi.

Jak w melodramacie, jak w moralitecie, jak w teatrze.

W dobrym, staroświeckim teatrze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji