Artykuły

Migotanie lamp teatru

NASZA współczesna dramaturgia ma kłopoty z oddychaniem. Przypomina człowieka, który wyrywa się ze snu, owładnięty jeszcze ciemnymi mocami, bezskutecznie przedzierający się ku realności już nie od marzeń strony, a potem uderzony ostrą i szorstką wiązką promieni światła przymyka oczy, łapie z trudem oddech, zmaga się z nową - scenerią, podekscytowany, nieprzytomny jeszcze, przesuwający się przez granice różnych bytów, gubiący się i odnajdujący, wreszcie staje na nogi i przeciera oczy ze zdumienia, że jest tam, gdzie jest. Obraz tej dramaturgii ani nie jest jasny, ani nie jest ciemny, jest migotliwy, a światło padając z coraz to innej strony inne rewiry tej sztuki oświetla. I mniej więcej taki sam, jak dramaturgia, jest nasz teatr, takie same są nasze sztuki. Można powiedzieć, że nasza sztuka teatralna jest neurasteniczna (tak zresztą ktoś powiedział, bodajże ktoś z naszych gości) i magiczna. Pełna iluzji, złudzeń, fantasmagorii i urazów.

Mapa jej chorób wtedy się szczególnie rysuje, gdy próbuje się sztukę jakoś uporządkować organizacyjnie, ułożyć w jakimś przeglądzie, w zestawieniu. Stąd ogromna zaleta festiwali, stąd ich niebezpieczeństwo. Widać z bliska ale widać wyraźnie, widać szczegóły, detale, pęknięcia, pory i zniekształcenia czy nawet zwyrodnienia dramaturgii.

Bo gdy teatry są oddalone, gdy do nas przenikają tylko szczątki informacji, ulegamy złudzeniom, poddajemy się opiniom, których nie jesteśmy w stanie sprawdzić. A tu, na festiwalu, wszystko jak na dłoni. Ten sam powiedzmy, Redliński, o którym ciepło czy nawet z akcentami entuzjazmu pisała prasa warszawska, w zestawieniu np. z łódzkim Mrożkiem zaczyna nam się rozmazywać, a lepiej już go nie zestawiać z Kantorem, bo się zupełnie zgubi. Tak więc festiwal to trochę taki rentgen. Prześwietlający na sto sposobów.

Festiwal to nie tyle manifestacja urody teatralnej, wewnętrznego piękna świata sztuki, ile sonda zapuszczona w głąb organizmu. A niektóre sondy są bolesne, przy niektórych kiszki się skręcają. I cóż nam rentgen wykazuje? Czy teatr toczy rak? Chyba nie. A jeśli tak, to rak rzeczywistości. I to na dodatek w osobliwy sposób. Jak gdyby rzeczywistość na siłę wdzierała się do kostiumu sztuki, do garderoby, za kulisy, a teatr nękany snami, koszmarami, niepokojami innych światów, odpychał ją odganiał, zasłaniał się przed nią, nie bardzo wiedząc, co czyni, nie będąc tego świadomy. Ale przecież nie można zbyt długo trwać w letargu. Realność gwałtownie atakuje i teatr pod jej ciśnieniem, wypełniając się nią (tą realnością zewnętrzną, faktami społecznymi, konfliktami, problemami; nie mylić z refleksją nad "głębiami ludzkiego ducha") zaczyna nierównomiernie oddychać. Teatr zaczyna dźwigać to życie, które nazywamy dramatem. I wtedy, gdy staje na nogach, widzimy, jaki jest słaby.

Oto rentgen wykazuje, że w organizmie nastąpiły dalekie odkształcenia, gubią się proporcje, ginie harmonia. Inaczej mówiąc, na ogół nasze teksty dramaturgiczne, a także inscenizacje chorują na złe rzemiosło żeby już nie wymagać wyższych racji estetycznych. Popatrzcie na takie utwory, jak E. Redlińskiego "Jubileusz", jak Teresy Lubkiewicz-Urbanowicz "Wijuny", jak Henryka Bardijewskiego "Misja", jak Ireneusza Iredyńskiego "Narkomani", czy nawet na Tadeusza Różewicza "Wyszedł z domu". Rozumiem debiutantów, chociaż też nie bardzo, ale przecież utwory starych wyg teatru, jak Iredyński czy Różewicz, aż się roją od dłużyzn. Teatr, inscenizacje mogą ukryć wady tekstu, konstrukcji, ale mogą i te wady odsłonić. I bezlitośnie odsłaniają, demaskują słabości. Przegadanie, nuda, ociężałość myślowa - to tylko niektóre choroby, a przecież piękne zamiary, szlachetne tony budzą zaufanie do autorów. Tylko co robić, gdy fakty zawodzą.

Oto nie wiem np., dlaczego dobry przecież w sumie spektakl Różewicza okazał się na festiwalu wyczerpujący psychicznie i nużący, jakoś ciężkawy i nawet pokraczny w wielu miejscach estetycznie. Pierwsze fałszywe tony Dubielówny, którą tak chwaliłem za premierę (była o klasę lepsza niż spektakl festiwalowy - Dubielówna i premiera), pociągnęły za sobą dalsze fałsze. A monolog Henryka (referat) zabrzmiał tak szlachetnie obojętnie, że niewiele pomogło mu dobre aktorstwo Andrzeja Polkowskiego.

Drugi grzech to rzemiosło reżyserskie, jakby pośpieszne, jakby czynione pod przymusem. Jakiś dowcipny Rosjanin powiedział na "Misji" Bardijewskiego, kiedy tajemniczy kasjer ukazał się w okienku, że widzi wijuny. Aluzja aż nadto czytelna. Tam, gdzie zaczynają krążyć żarty i dowcipy o spektaklach, tam na pewno nie ma dobrej sztuki. A na brak dowcipów, kawałów, żartów i docinków nie można było w tym roku narzekać.

Grzech następny to archaiczna w wielu wypadkach inscenizacja. W tym względzie to wciąż tkwimy w dobrym, leniwym wieku dziewiętnastym. Jesteśmy dostojnie dosłowni, materialnie, że tak powiem, niezależni. Idę na Redlińskiego "Jubileusz" - cała chata zagracona. Scenografia aż siada od nadgromadzonej materii. Jak chata, to ze wszystkimi szczegółami. Sprzęt obok sprzętu. Jak w "Wijunach" wieś, to dosłowna: płoty, rzeczy, przedmioty, itd., itp. Żeby broń Boże człowiek nie ruszył głową, żeby nie pomylił się, że to stół, a to krzesło. Zablokować mu wyobraźnię, zamknąć szczelnie wszelkie furtki przed fantazją. Ależ kochani scenografowie, otwórzcie tutaj bramy, pokażcie że przestrzeń można opatrzyć takimi znakami, które będą i funkcjonalne i lekkie i pomysłowe i finezyjne. Ciąży na nas myślenie, że jak chłop nie dotknie, to nie uwierzy. Panowie, ten metaforyczny chłop już to i owo zobaczył na świecie, ma jakie takie pole do skojarzeń, a asocjacje i aluzje scenograficzne to też by przeżył. Nie bójcie się, umysły nie są aż tak zamulone.

Dalej: wtórność pomysłów i powierzchowność obserwacji. Szczególnym przypadkiem byłby tutaj Bardijewski z "Misją". Owszem, sztuka miała nawet pewien poklask, ale gdy tylko człowiek przestał klaskać, czuł jakąś pustkę. I wtedy uświadamiał sobie, że śmieje się z dowcipów opowiadanych na scenie, ze skeczów kabaretowych. Wyabstrahowana sytuacja miała prowadzić na rozległe tory wyobraźni, że niby akcja toczy się wszędzie i nigdzie, że rzecz jest uniwersalna i pełna warstw kulturowych, ale na dobrą sprawę sztuka Bardijewskiego okazała się dość pusta i bezkrwista. Myślę, że Bardijewski pragnął dorównać naszej szkole groteski, deformacji artystycznej, przewrotności intelektualnej, ale wyłapał z niej tylko echa, tylko poszczególne dźwięki, z których nie da się zbudować dobrego teatru.

Mapa problemów, które dźwigały sztuki festiwalowe, była dość urozmaicona. Przenikanie kultur u Redlińskiego, dramaty moralne i egzystencjalne (Mrożek w "Garbusie", Różewicz w "Wyszedł z domu", Gombrowicz w "Ślubie"), postawy społeczne, racje narodowe (Bratny: "Trzech w linii prostej", Iredyński: "Maria"), problemy z pogranicza patologii społecznej (Iredyński: "Narkomani" oraz częściowo Lubkiewicz-Urbanowicz "Wijuny") - to niektóre tylko drogowskazy tematyczne.

Na ogół nadal nasi dramaturdzy lubują się w kształcie groteski; świat bywa dość, bardzo czy zupełnie odrealniony, szczególnie u Gombrowicza, widać nieustającą tendencję do uniwersalizacji sztuki. Z trendu tego wyłamuje się dość skutecznie Redliński, chociaż i jego pokusy wiodą w tamtą stronę. Najwyższą czystość gatunku widzę u Mrożka. Jego "Garbus" był najbardziej przejrzysty, klarowny rodzajowo, bez pomieszanej materii stylów, w czym szczególnie lubuje się Różewicza, łącząc wspaniałe frazy poetyckie, zarówno utrzymane w klimacie epickim, jak i lirycznym, z różnej miary dialogami, z elaboratami typu referatowego, oczywiście z ironicznym zabarwieniem z kawałkami frapującej prozy itd., itd. Różewicza potrafi znakomicie pomieszać materię literacką przyznając jej wyższe funkcje stylistyczno-znaczeniowe.

Czystości stylistycznej tekstu Mrożka w "Garbusie" sprzyjała klarowność i czystość pracy reżyserskiej Kazimierza Dejmka. Czuje się i widzi rękę Dejmka w każdej scenie. Absolutny słuch na tony Mrożkowego humoru, na gorzkie nuty ironii, na paradoksy melodyki. Mrożek się uklasycznia, staje się stateczny, ale w tej klasyczności jego ironiczne oko wciąż do nas mruga. "Garbus" to nie jest wcale sztuka o inności, odmienności. To przenikliwy dramat, który rozgrywa się na różnych piętrach świata. Kluczy interpretacyjnych można znaleźć wiele, ale chyba jest jeden, który otwiera drzwi do tej przecież bardzo bolesnej tragedii, podszytej śmiechem, szyderstwem, kpiną, żalem, przekorą, cierpieniem. Ten garb to garb, który wyrasta z nadmiaru bólu na świecie, jest chorobliwym odkształceniem ciała psychicznego, moralnego świata. Nic więc dziwnego, że tej linii interpretacyjnej zostały podporządkowane wszystkie siły spektaklu. Wprawdzie Mrożek z "Garbusa" jest jakby zmęczonym Mrożkiem z "Tanga", ale nadal mierzy ku wyższym regionom teatru.

O wrocławskiej inscenizacji "Ślubu" wciąż nie mam najlepszego zdania wbrew ogólnym pochwałom i utrzymuję, że Jerzy Grzegorzewski nie dotknął tej struny, która u Gombrowicza najwyraźniej brzmi. Choć, naturalnie, ma spektakl swoją logikę i swój wcale udany rytm, ale nie każdy musi lubić ten właśnie rytm.

Kilka dużej klasy obrazów dostrzec można było u Bratnego. Losy pokoleń ujęte w poetyce filmowej dały wcale ciekawy widok panoramy naszych narodowych problemów. Zgrabnie zrobiony spektakl przekazał sporą porcję refleksji społecznej, nie uzyskał jednak wymiaru przedstawienia znakomitego.

Nie zabrakło na festiwalu kreacji wybitnych, czy choćby świetnych. Zachwycano się Zofią Kucówną. Któryś z recenzentów nawet napisał, że Kucówna rzuciła widzów na kolana, a potem na łopatki. Byłem na spektaklu, ale przyznam się ze wstydem, że nie udało mi się paść. Dzielnie wydzierżyłem na siedząco, a zabawne wydaje mi się to, że zachwycamy się faktami, które w teatrze powinny być normalne. Kucówna w monodramie nie była ani lepsza, ani gorsza niż zawsze. Dobra aktorka, która wie, jak się zabrać do tekstu. I robi to na takim poziomie, że chce się jej słuchać. Ale bez przesady, panowie, od dobrego aktorstwa dopiero zaczyna się sztuka, a nie kończy.

Prawdziwie podziwiałem Mieczysława Volta w "Garbusie" jako Barona, to ogromna klasa aktorska, ogromna.

Wiernie mu sekundowała, mając jednak mniejsze możliwości, Barbara Krafftówna. Nie mógł mnie zaskoczyć Igor Przegrodzki. Zaskoczyłby, gdyby zagrał źle, a tego już mu nie wolno robić ("Ślub" Gombrowicza). Zresztą niemal w każdej sztuce był ktoś, kto się wyróżniał.

No, ale prawdziwą perłą był Kantor, jego teatr. To całkiem zdumiewające zjawisko. O ileż byłby uboższy festiwal bez spektaklu Kantora "Umarła klasa". A właściwie trudno to brutalne zdzieranie światu maski nazwać spektaklem. Byłem świadkiem i ogromnej sztuki, i ogromnej tragedii. Wszelkie pochwały brzmią tu jak ironia. Tego spektaklu nie można chwalić, tak, jak nie można chwalić tego, że ktoś robi harakiri, a my z podziwem patrzymy na otwierający się brzuch. Tylko że tu otwierało się sumienie. Obraz porażający. I nie do zapomnienia, i dobrze się dzieje, że aktorzy z innych teatrów współpracują z tym niesamowitym artystą.

Nie zabrakło na festiwalu gości z zagranicy. O nich napiszę osobno. Festiwal, choć nie miał wysokich lotów (poza wyjątkami), stał się dobrą okazją do przebadania pacjenta, jakim jest teatr. Choroby są, zdaje się, uleczalne, przynajmniej niektóre. Pacjent żyje. I żyć będzie długo. Nie wróżę mu rychłej śmierci. Organizatorzy zadbali o dobry wystrój. Naród pchał się oknami i drzwiami, choć oknami mniej. Naród wierzy w sztukę, która mówi prawdę o życiu. Raz jeszcze tę wiarę potwierdziły tysiące miłośników teatru. I pewnie nadal będą potwierdzać. Nie wyobrażam sobie Wrocławia bez festiwalu.

XVII Festiwal Polskich Sztuk Współczesnych, Wrocław 24-29 maja 1976. Nagrody uzyskali: autorską - Ireneusz Iredyński za tekst monodramu "Maria"; reżyserskie równorzędne - Izabela Cywińska za "Wiiuny", Kazimierz Dejmek za "Garbusa", Jerzy Grzegorzewski za "Ślub", Piotr Paradowski za "Wyszedł z domu"; aktorskie I stopnia - Zofia Kucówna, Igor Przegrodzi, Mieczysław Volt; II stopnia - Ferdynand Matysiak, Joanna Orzeszkowska i Tadeusz Zapaśnik. Jury ponadto wyróżniło scenografię Kazimierza Wiśniaka ("Wijuny") oraz sceny pantomimiczne przygotowane przez Henryka Tomaszewskiego ("Wyszedł z domu"). Wyróżnienie honorowe przypadło Tadeuszowi Kantorowi oraz Leszkowi Herdegenowi. Wyróżnienie za debiut aktorski otrzymał Bogdan Koca.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji