Artykuły

Ślizg

"Utopia będzie zaraz" w reż. Michała Zadary w Starym Teatrze w Krakowie i "Utwór o Matce i Ojczyźnie" w reż. Marcina Libera w Teatrze Współczesnym w Szczecinie. Pisze Jacek Sieradzki w Odrze.

Kustoszem pamięci jest tu fryzjer. Krępy, łysy, w rozchełstanym fartuchu, zaprzyjaźnił się z bandą młodych, którą strzyże i której pozwala w swoim zakładzie przesiadywać, gadać, tudzież odgrywać po amatorsku, na mniej lub bardziej przypadkowym muzycznym sprzęcie, swojskie wersje znanych przebojów. Znanych z lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy opowieść się toczy. Kolejne pobrzdąkiwania znosi pogodnie, z sympatią i aprobatą. A gdy dzionek chyli się ku końcowi, ze spokojem, niejako startując z tonu zwykłej konwersacji, rozpoczyna recytację jednej ze skutecznie zapomnianych pamiątek po heroicznych czasach: Ksiąg Narodu i Pielgrzymstwa Polskiego Adama Mickiewicza.

Jan Peszek rozpędza klasyczny tekst z początku lojalnie, powściągliwie i skromnie, pieszcząc piękno starych słów. Ale się zapala. Im zaś bardziej ciśnie pedał i wplata emfatyczne tony w orację, tym mocniej zabytkowy tekst zda się w swej naiwności i osobliwości piramidalnie śmieszny. A może nawet żałośnie śmieszny. Gdy rozogniony mówca zaczyna kicać po meblach, szyderstwo jest już jawne. Także otoczenie elokwentnego golibrody reaguje jak w komediowym schemacie. Z początku słucha z szacunkiem, a przynajmniej z należnym zainteresowaniem; później z zażenowanymi minami, kryjąc się przed wzrokiem oratora, młodzi goście wymykają się pod ścianami, znikają za progiem. A potem wkraczają maszyniści i wokół zapamiętałego w przemowie aktora rozbierają całą dekorację. Któryś z robotników sceny szepcze mu do ucha, że może już starczy, na co słyszy pełne oburzenia: jak to, ja tu mówię Mickiewicza. I widownia, jak to dziś się określa, ryje ze śmiechu.

Czemu właściwie służyć ma ta rozbudowana etiuda? Jaką rolę ma do spełnienia w tym portrecie, malowanym przez Michała Zadarę w spektaklu Starego Teatru o źle tłumaczącym się tytule "Utopia będzie zaraz" [na zdjęciu]. W zbiorowym portrecie generacji, której licealna młodość wypadła gdzieś na apogeum gnuśnych lat środkowego Jaruzela? Co tu robi Mickiewicz? Wygląda, że został zatrudniony jako metaforyczny reprezentant opresyjno-sklerotycznej formacji ojców, dziadów i wujów, których patriotyczne podniecenie kładło się cieniem na latach młodości bohaterów spektaklu. Jak to, nie pamiętasz - przypominali mi przyjaciele, z którymi siadłem na piwie po premierze w jednym z miliona pubów Krakowa - tych mszy za ojczyznę, manifestacji, lasu dłoni uniesionych w górę ze znakiem "V"?

Czy pamiętam? Pamiętam inaczej. W zbiorowych egzaltacjach mszalnych i manifestacyjnych akurat wolałem nie uczestniczyć, niemniej ich sens był oczywisty i dla mnie, i, jak się zdaje, dość powszechnie. Był funkcją oporu wobec rzeczywistego opresora, jakim była stanowojenna władza. Jeśli odjąć ten kontekst, to, rzecz jasna, cały patriotyczny kicz, wszelkie wzniosłe pienia typu: "Ojczyzno ma, tyle razy we krwi skąpana, ach, jak wielka jest twoja rana...", wypadną upiornie. Zupełnie tak samo, jak żałośnie - gdy wyrwie się tekst z historii - brzmią Księgi Narodu i Pielgrzymstwa. Tylko co z tego? Teatr najwyraźniej chce opowiedzieć, że kadzidlane opary rozsiewane przez zgredów dały się zapamiętać ówczesnym małolatom przede wszystkim jako ciężar. Co prawdopodobne, choć dodajmy, że nie wszystkim: o licealnej konspiracji narodowowyzwoleńczej z tamtych czasów czyli "młodzieżowej organizacji sadystyczno-terrorystycznej MOST" zabawnie i z dystansem opowiada sztuka Artura Pałygi "Tak wiele przeszliśmy, tak wiele przed nami" w Polskim w Bielsku.

Atoli jeśli nawet, to potem przyszła wolność i niech mi nikt nie opowiada, że ciężar patosu nadal był nie do zniesienia. Przeciwnie: zajączki czyli układanie z palców znaku "V" wylądowało w kabarecie przygnębiająco szybko: w drugim czy trzecim roku Niepodległej. Potem przez całe dwie dekady kombatanctwo brało się za łeb z antykombatanctwem, w czym wcale nie tylko generacje świadków lubiły brać udział. Młodsi też. Więc z jakiegoż to powodu pokolenie nastolatków z lat osiemdziesiątych, czyli starych dziś koni, biorących się dziarsko w Polsce do rządów, kreśli sobie na scenie akurat takie wspomnienie? Że dziećmi będąc, niewinnie łupali w gitary, podczas gdy starzy fryzjerzy nękali ich Mickiewiczem do zdechu? Czy po to, by przez kontrast z nawiedzonym nudziarstwem jakoś dookreślić siebie? Dopisać sobie samym jakikolwiek punkt odniesienia? Odbić się od czegoś dorosłego, niechby i nawet tak groteskowego, bezsilnego, skazanego na przegraną?

W szczecińskim Współczesnym Marcin Liber wziął na warsztat "Utwór o Matce i Ojczyźnie" Bożeny Keff. Dziwny ni to poemat, ni prozę poetycką, ni dość niezwykły esej. Jego bohaterką jest dziewczyna przyduszona, przydepnięta przez matkę, zaborczą żydowską matronę ocaloną z holocaustu. Swoistą wampirzycę o niepowstrzymanej żywotności, która córkę prześladuje i wysysa w roli zarówno nienasyconej rodzicielki, jak i personifikacji żądnej wiecznej daniny ojczyzny. Wydawcy książki - a w ślad za nimi także teatr - reklamowali dzieło jako zła-

manie ostatnich tabu. Nikt dotąd nie ośmielił się - twierdzili - nazwać matki hieną, wyklinać starej Żydówki za to, że przeżyła, a polskiego narodu za to, że niczego nie rozumie z dziejów. Nikt? Mnie się zdawało, że czytam takie prowokacje w co drugiej powieści, nie mówiąc o tym, czego się słucha, wsiadłszy do byle tramwaju...

Żarty na bok. "Utwór..." Bożeny Keff jest efektowną i błyskotliwą lekturą, w której wampiryzm i potworność Matki/Ojczyzny zostały odpowiednio zdystansowane samą formą tekstu. Operującego, rzecz jasna, raczej czystym konceptem niż realnością. Córka broni się przed matczyną dominacją rozbudowanym zestawem gestów symbolicznych, dobierając kolejne maski a to z mitologii wysokiej (Demeter i Kora), a to z całkiem niskiej, gdy zmienia się w Larę Croft, bądź dzielną Ripley, podczas gdy matka to Alien pasożytujący w jej ciele. Bohaterka (i autorka w jej imieniu) nieustannie tańczy między serio i kpiną, odmienia ton, z poważnej psychologii zjeżdża w rejony heroi-komiczne. Matka grzmi: Teraz, kiedy Hitler, który mi wymordował rodzinę I I Stalin, oby go piekło pochłonęło, nie żyją I Tylko ty mi zostałaś, moje dziecko I Z bliskich, a córka myśli gorączkowo: ...jak cię nie zabili Niemcy I dwie armie przynajmniej, dywizje pancerne czołgi i lotnictwo I całe cztery lata, to ja mam dać radę?!

Z cierpkiego, wytrawnego humoru tekstu niewiele niestety zostało w teatrze. Marcin Liber ustawił widowisko w malutkiej przestrzeni szczecińskiej Malarni jako starcie dwóch kobiet, większość obsesji/fantasmagorii córki inscenizując w formie projekcji wideo. Która to decyzja okazała się nieoczekiwanie kosztowna. Z jednej strony wbrew wysiłkom reżysera udosłowniła wywód: taka na przykład litania antysemickich bredni, w oryginale po prostu zanotowana jako pieśń z przychodni lekarskiej, gdy na ekranie jęli ją deklamować aktorzy w łowickich pasiakach, zjechała z miejsca w tanią publicystykę. Aliści drugi skutek był jeszcze gorszy. Samo wcielenie konfliktu, ustawienie go w formie antagonistycznego zderzenia pary aktorek - tak pozornie oczywiste - okazało się pułapką. Bo sprowadziło coś, co mogło być intelektualnym wyzwaniem, migotliwą grą skojarzeń, wirtuozerskim żonglowaniem społecznymi kliszami i złośliwym podrzucaniem prowokacyjnych myśli, prosto na dosłowny, sceniczny pseudo-ring.

Można powiedzieć, że coś nie zagrało w obsadzie. Irena Jun ze swym cudownym uśmiechem i mądrym spojrzeniem okazała się organicznie niezdolna do roli toksycznej matki-opresora; wszystkie jej marsowe miny i deklaracje wypadły blado i nieprawdziwie. Eo ipso Beata Zygarlicka została na scenie właściwie sama: przyszło jej prezentować kolejne postawy swej postaci wśród pustych gestów, pozornych spięć i migającego wideo. Ale bezradność tej jednej z najciekawszych i najodważniejszych dziś aktorek pokolenia wynikła nie tyle z niedyspozycji, ile ze struktury adaptacji. W której postać stała się li tylko funkcją tematu! Nie podmiotem - do czego przecież pchał tekst Bożeny Keff i co dałoby dużo większe szanse na tworzenie teatru, nie zaś maszynki do referowania założonych tez. Maszynki, w której aktor jest tylko przekaźnikiem. Jednym z przekaźników.

Coś łączy omówione tu przedstawienia, tak pozornie od siebie odległe nie tylko kilometrami dzielącymi Kraków od Szczecina, ale i konwencją, tonacją, tematem. Co? Niełatwe do uchwycenia, acz przemożne uczucie, że oto twórcy dzieł scenicznych, określając sobie sensowny i istotny cel, w ostatniej chwili skręcają w bok, idą w ślizg, co pozwala im, owszem, wykonać zadanie, ale po wierzchu, formalnie, bez wchodzenia w głąb, załatwiając sprawę hasełkiem, etykietką. I mamy multimedialne widowisko nieobrobionych banałów o toksyczności macierzyństwa i głupocie antyżydostwa miast próby oddania na scenie skomplikowanej, więc przez to fascynującej postawy bohaterki, którą to wszystko i bawi, i boli, i więzi, i odpycha. Aliści wymagałoby to precyzyjnego i pogłębionego stworzenia osoby scenicznej - nie zaś czystego referowania zagadnień. Tudzież mamy widowiskowo efektowną opowieść o ważnym współczesnym pokoleniu, gdzie jedną czwartą zajmuje tekst Mickiewicza wynajęty do zilustrowania płaskiej tezy. A resztę czasu wypełnia domorosłe muzykowanie, plus monologi o takich młodzieńczych traumach jak nieotrzymanie na gwiazdkę przyobiecanej gitary, tudzież dyskomfort, że rodzice, wchodząc do pokoju małolaty, nie pukają do drzwi. Dalibóg, na te przepastne dramaty szkoda talentów Juliusza Chrząstowskiego czy Barbary Wysockiej. Zaś rzeczywisty temat, wart przepracowania, czyli porządny portret tychże młodych ludzi, którzy chwilę po maturze dostaną do ręki wolny kraj i tysiące kłopotów na głowę - to wyzwanie mija się ślizgiem. Bo też skądinąd nie da się go załatwić wykrętem-obrazkiem nudzących świat, wygadanych fryzjerów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji