Artykuły

Przełamując muzyczne fale

- Mówi się, że niedobrze, gdy kompozytor przychodzi na pierwszą próbę. Ale wniosłam dużo energii. Czasem wystarczy mała wskazówka, żeby artyści zapomnieli o nutach i weszli w muzykę - mówi HANNA KULENTY, kompozytorka opery "Matka czarnoskrzydłych snów", której premiera odbyła się właśnie w Operze Wrocławskiej.

Poprosiła Pani autora libretta Paula Goodmana o napisanie historii o schizofreniczce. Trudno stworzyć operę, której tematem jest choroba psychiczna?

- Punktem wyjścia dla mnie była forma, czyli wielość w jedności. Schizofrenia, choroba psychiczna i rozdzielenie osobowości pasowały do mojej koncepcji symultanicznego pokazania kilku wątków.

Ludzie często mówią, że muzyka współczesna jest zbyt trudna. Z czego to wynika?

Muzyka współczesna jest niszowa. Najchętniej produkuje się to, co można najlepiej sprzedać. A najlepiej sprzedaje się to, co jest łatwe, miłe i przyjemne.

I wpada w ucho?

- Tak. Można zrobić wszystko, żeby muzyka wpadała w ucho. Staram się, by moja muzyka docierała do ludzi, ale nie jako łatwa melodyjka. Wolę, by słuchano ją dzięki emocjom, które niesie. Muszę wierzyć, że jest komuś potrzebna, inaczej już dawno zmieniłabym zawód.

Pani jest potrzebna?

- Jestem pierwszym słuchaczem swoich utworów, one mnie oczyszczają, staję się lepszą osobą i patrzę na świat zupełnie inaczej. Pisanie muzyki jest swoistą medytacją. Myślę, że przełamuję coś w słuchaczach. Kilka razy obserwowałam koncerty amerykańskiego Kronos Quartet, wykonującego mój Kwartet smyczkowy nr 4. Nie mogłam uczestniczyć we wszystkich, ale muzycy opowiadali mi że niektórzy ludzie płakali słuchając muzyki. I to jest dla mnie probierz, bo utwór może być lepszy lub gorszy, ale powinien być poruszający. Niekoniecznie dzięki łatwo wpadającej w ucho melodii, ale ukrytemu dramatowi, którego słuchacz nie odkryje od razu, ale nawet długi czas po koncercie zastanawia się, co go poruszyło. Cały czas szukam nowych środków i sposobów, żeby kontynuować przekaz.

Dostrzega Pani różnicę w promocji swojej muzyki za granicą i w Polsce?

- W Polsce w ogóle nie byłam promowana. Jestem uważana za kompozytorkę wyłącznie holenderską, chociaż mieszkam też w Warszawie, bo moje dzieci uczą się w polskiej szkole. Bardzo szybko zaczęłam zdobywać sukcesy za granicą. Otwarcie powiem, że w Polsce są muzykolodzy i dziennikarze, którzy znajdują sobie kompozytora, promują go i przy okazji robią nazwisko. Tak było, jest i będzie.

Ale przecież szukanie nowych dróg, więc i nowych artystów, jest ważne?

- Tak, szukanie nowych dróg jest ważne w każdej dziedzinie kultury. Promocja jest potrzebna, ale trzeba szukać samemu, rozwijać się, nie spoczywać na laurach. Sama cały czas szukam, jeśli czegoś nie wiem, pytam. Ucząc młodych kompozytorów, wymieniam się z nimi doświadczeniami. To jest dobre, bo oni czegoś się uczą i ja także.

Ewelina Pietrowiak, reżyserka, powiedziała, że "Matka..." jest perfekcyjnym połączeniem opery i teatru dramatycznego. Teatralne pisanie dźwięku jest Pani szczególnie bliskie?

- Tak, absolutnie! Ta opera ma już 14 lat, prawykonanie było w Monachium i Hamburgu, w międzyczasie zajmuję się teatrem. W teatrze i filmie czuję się jak ryba w wodzie. Interesuje mnie połączenie mediów: głosu i dźwięku. Usłyszałam kiedyś, że moja muzyka koncertowa jest bardzo filmowa.

To znaczy ilustracyjna?

- Nie, właśnie nie! Musiałaby być równoważna z obrazem, a ja czasem do obrazu daję zupełnie inną muzykę. Idę swoją ścieżką, a połączenie kontrastów daje wielość w jedności. To też jest swoista schizofrenia, łącząca się w podświadomości lub nadświadomości.

Na jakich scenach i w jakich filmach można usłyszeć Pani muzykę?

- Współpracuję z Teatrem Rozmaitości, napisałam muzykę do "Wiarołomnych" Ingmara Bergmana w reżyserii Artura Ildefonsa Urbańskiego. Jerzy Zalewski nakręcił telewizyjny spektakl "Kwatera bożych pomyleńców" z moją muzyką, teraz będziemy pracować nad filmem. Dobrze pracowało mi się z Łukaszem Barczykiem przy filmie "Nieruchomy poruszyciel".

Wrocławskie teatry dramatyczne zapraszają Panią do współpracy?

- Jeszcze nie. Z teatrami współpracuję od niedawna i wszystko przede mną.

Uczestniczyła Pani w próbach do "Matki...". Obecność kompozytora nie stresuje innych twórców?

- Mówi się, że niedobrze, gdy kompozytor przychodzi na pierwszą próbę. Ale wniosłam dużo energii. Czasem wystarczy mała wskazówka, żeby artyści zapomnieli o nutach i weszli w muzykę. Jeśli ich zaczaruję, żeby weszli w ten świat, w dodatku pochwalę, to będzie dobra kombinacja.

Urodziła się Pani w Białymstoku, studiowała w Warszawie. Jakie ma Pani związki z Wrocławiem?

- Prawie wszystkie najważniejsze moje utwory były wykonywane po raz pierwszy właśnie we Wrocławiu: Koncert fortepianowy, Island - utwór, w którym trębacz gra na trąbce i używa głosu jako aktor. To nietypowa forma. Wrocław grał bardzo dużo mojej muzyki. Kiedy się dowiedziałam, że Opera Wrocławska wystawi moją operę, byłam wzruszona i szczęśliwa.

Z czym kojarzy się Pani nasze miasto?

- Z dobrą energią, promieniowaniem. Przyjeżdżając tu, zawsze się cieszę, bo nie

ma tu nadęcia typowego dla Krakowa, który przypomina, że kiedyś był stolicą. Wrocław ma klimat otwartości, serdeczności, ciekawości świata. Grażyna Pstrokońska-Nawratil opowiadała o wrocławskiej Akademii Muzycznej, że jest bezstresowa, bo profesorowie i studenci są jedną rodziną.

Cała Pani rodzina jest muzyczna?

- Martin, mój mąż (Martin Majoor - przyp. red.) jest grafikiem, jego autorstwa jest m.in. plakat Warszawskiej Jesieni. Nasze dwujęzyczne dzieci skończyły szkoły podstawowe w Holandii i Warszawie, teraz zdecydowaliśmy, że do gimnazjum i liceum pójdą w Polsce. Kaja gra na skrzypcach, Piotr na trąbce.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji