Artykuły

Sprawa Stawrogina

Pro: Świeżym okiem

Od miesięcy nie oglądaliśmy w TV przedstawienia, które poruszałoby z równą siłą! "Sprawa Stawrogina" Fiodora Dostojewskiego zasługuje na uwagę przede wszystkim dlatego, że zrywa z letniością propozycji Teatru Telewizji. Teatralny szklany ekran od dłuższego już czasu ucieka od wyrazistych problemów egzystencji w znacznie bezpieczniejsze rejony, skutkiem czego roi się na nim od rozmaitych salonowych ramot.

W "Sprawie Stawrogina" reżyserowi i adaptatorowi Krzysztofowi Zaleskiemu udało się zawrzeć samą esencję powieści Dostojewskiego i wykreować kilka znaczących postaci.

Mimo że od premiery "Biesów" w krakowskim Starym Teatrze - w adaptacji Alberta Camusa i inscenizacji Andrzeja Wajdy - minęło już ćwierć wieku, wciąż jeszcze mam w żywej pamięci wykonawców tamtego wydarzenia artystycznego. Choćby rewelacyjną Izabelę Olszewską w roli Marii Timofiejewny Lebiadkin, która teraz zagrała Praskowię Iwanownę Drozdów, a przede wszystkim, porywającego w swej "spowiedzi", jak i w całej roli Stawrogina, Jana Nowickiego. Temu artyście Krzysztof Zaleski powierzył epizod Stiepana Trofimowicza Wierchowieńskiego. Obydwoje zaistnieli w tej inscenizacji.

Na sukces "Sprawy Stawrogina" pracowali i inni znakomicie prowadzeni aktorzy. W postaci kapitana Lebiadkina Andrzej Grabowski wprost fenomenalnie odtworzył rajfura i łajdaka. Jego nieszczęśliwą siostrę, Marię przekonująco zagrała Maria Pakulnis. Aktorka, znajdująca się w rozkwicie swej kobiecej urody, kazała nam też zrewidować stereotypowe wyobrażenia o niedoli kreowanej przez nią postaci. Podobnie, na zasadzie przełamywania przyzwyczajeń, została obsadzona Lidia Korsakówna - nie oglądana od lat w dramatycznej roli - jako matka Mikołaja Stawrogina. Nie opatrzony jeszcze w telewizji Jarosław Gajewski otrzymał wspaniałe pole do popisu w roli Piotra Wierchowieńskiego. Świetnie radzili sobie Norbert Rakowski (Iwan Szatow), Małgorzata Hajewska-Krzysztofik (Maria Szatow), Maja Ostaszewska (Daria Szatow), Anna Radwan (Liza Drozdów).

Najtrudniejsze zadanie przypadło, oczywiście, Piotrowi Adamczykowi, czyli Stawroginowi. Reżyser zbudował tę postać w sposób nieco odmienny niż w adaptacji Camusa. Stawrogin Adamczyka był nie tyle demonem, ile człowiekiem przepełnionym świadomością, iż nie ma żadnego wpływu na fakt, że świat nie zmierza w dobrym kierunku. Dlatego też znalazł sobie małą enklawę wolności - zdobył się na odwagę popełniania mniej lub bardziej idiotycznych wybryków, które otoczenie odbiera jako cynizm. Ciekawe, bardzo współczesne odczytanie tej postaci, pozwalające spojrzeć świeżym okiem na powieść Dostojewskiego.

Janusz R. Kowalczyk

Kontra: Na złamanie karku

Teatr Telewizji doczekał się polskiego Hitchcocka. Artystyczny horror zatytułowany "Sprawę Stawrogina" wyreżyserował Krzysztof Zaleski.

Można się domyślać, że spektakl oglądany w ostatni poniedziałek pomyślany był według sprawdzonej recepty: "na początku trzęsienie ziemi, a później napięcie musi rosnąć". Eksplozję godną Wezuwiusza ma wywołać zachowanie Stawrogina. Najpierw gryzie gubernatora w ucho, później ciągnie kogoś za nos. Niby Dostojewski, a jednak brzydko pachnie postmodernistycznym kinem. Tanie efekciarstwo nie zastąpi pożądnej ekspozycji. W lawinie scen trudno wyłowić bohaterów powieści. Nie można usiąść i pomyśleć, aha, więc o to chodzi. Wiedzieć, w jaką przepaść pędzą świnie ze starotestamentowego motta powieści, w które wcieliły się tytułowe biesy.

Adaptacja Alberta Camusa w klasycznej inscenizacji Andrzeja Wajdy ze Starego Teatru trwała 3,5 godziny. Telewizyjna ma ledwie 100 minut: wyczyn godny księgi Guinnessa. Są szanse ku temu. Najpierw galimatias ekspozycji, później "newsowe" traktowanie każdego z wątków. Zaleski gna jak na złamanie karku. Trzy ważne dialogi - o śmierci Boga, narodzinach Człowieka-boga, samobójstwie jako geście nieograniczonej ludzkiej wolności - pojawiają się jeden po drugim niczym danie w barze szybkiej obsługi. Każdy z bohaterów ma tylko swoje kilka sekund. Sceny zbiorowe przypominają uliczną sondę, rozmowy - krótki teleturniej. Na solidną debatę nie było miejsca.

W tak zawrotnym tempie pracy zabrakło Zaleskiemu czasu na interpretację i prowadzenie aktorskich ról. Stawrogin z pierwszych sekwencji przedstawienia przypomina demonicznego Piotra Wierchowieńskiego, a gdy ten pojawi się na planie, Stawrogin gaśnie. To wielki nieobecny spektaklu, wbrew jego tytułowi, kto inny zgarnął całą pulę. Błędnie obsadzono Marię Pakulnis. Uroda tej aktorki nie wytrzymuje konfrontacji z powieściową postacią kuternogi budzącej litość Stawrogina. Można mu tylko pozazdrościć wyboru, który w oryginale pokazany jest przecież jako perwersyjna gra. No, ale miało być nowocześnie.

Jacek Cieślak

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji