Artykuły

Wiatr w oczy i w żagle

Zbieżność w czasie wizyty Teatru Powszechnego z Łodzi z "Matką Courage" Brechta w inscenizacji Jerzego Hoffmana (w ramach Panoramy XXX-lecia) z telewizyjną inscenizacją tejże sztuki, dokonaną przez Lidię Zamkow można by nazwać wiatrem w oczy łodzianom, jako że owe widowisko telewizyjne, omówione zresztą na naszych łamach, miało atuty nie do pobicia. Cóż więc waszemu sprawozdawcy teatralnemu pozostaje? Chyba podkreślić to, co w idei przewodniej, względnie efekcie filozoficznym, różni przedstawienie łódzkie, a przede wszystkim interpretację głównej roli, od koncepcji Lidii Zamkow, a także innych słynnych realizacji.

Helena Weigel, wcielająca na prapremierze światowej, a później przez lata grająca postać markietanki z wojny trzydziestoletniej, miała przedstawić tragizm niepoprawnej. To widz miał wyciągać wnioski nie bohaterka, która pozostawała nie przedmiotem biernym historii, lecz zawziętym podmiotem, jeśli kto chce, nawet pomiotem. Podobny efekt osiągnęła u nas Irena Eichlerówna, z tym że była postacią nie tak zakamieniałą, lecz bardziej soczystą. Lidia Zamkow w swoim czasie w teatrze, a teraz w telewizji zdecydowała się podkreślić przemiany w duszy bohaterki, do której dociera świadomość nie tylko klęski, ale i uczestnictwa w zbrodni.

Cóż się nasuwa do odnotowania z kreacji Jadwigi Andrzejewskiej, grającej rolę Matki Courage w teatrze łódzkim, która to rola przyniosła jej już laury i rozgłos, opromieniający wizytę warszawską? W Warszawie miała także duże brawa. Wprowadziła do swej gry akcenty, o które może nie szło Brechtowi, ale które po 33 latach od prapremiery światowej w Zurychu wzbogacają z naszej perspektywy wachlarz interpretacyjny tej roli w granicach zgodności i z tekstem, ale z uwzględnieniem predyspozycji aktorskich.

W ustach Andrzejewskiej wypowiedzi bohaterki chwalące wojnę nie brzmią jak wyznania drapieżnicy, której nieszczęścia niczego nie nauczą (jak było w przypadku gry Heleny Weigel) lub do której świadomości dotrze zrozumienie (jak w przypadku gry Lidii Zamkow), lecz są raczej frazesami powtarzanymi dla kurażu przez ofiarę wydarzeń, w które wpadła, jak przysłowiowa śliwka w kompot. Natomiast uczucia macierzyńskie i bezbronność wobec klęsk zostały odrysowane w sposób jak najbliższy odczuciu widza. Tak więc Andrzejewska nie tylko wbrew swojej aparycji stworzyła postać tragiczną, ale ponadto zapisuje się w kronikach konkretnej sztuki Brechta jako interpretatorka nie naśladowcza, lecz twórcza.

NIE mieli tego wiatru w oczy, co Teatr Powszechny, reprezentanci innego zespołu z tejże Łodzi, mianowicie Teatru Nowego. Przywieźli "Kubusia fatalistę" według Diderota w scenariuszu, reżyserii i z tekstami piosenek Witolda Zatorskiego, muzyką Stanisława Radwana i w scenografii Jerzego Grzegorzewskiego. Można powiedzieć nawet, że wiatr im wiał w żagle. Przedstawienie to wyraża jedną z podstawowych tendencji aktualnego światowego teatru - mianowicie zbliżenia z widownią, poprzez uczynienie zabawy możliwie wspólną widzów z aktorami. Nie brak tego przykładów. Za wywoławcze hasło może posłużyć słynna inscenizacja Gargantui i Pantagruela Rabelais, dokonana przez Barraulta, która waszemu recenzentowi przyszła na pamięć, jako w pewnym sensie pokrewna w założeniu z tym widowiskiem łódzkim, dla którego odskocznią stało się dzieło Diderota. Tym razem artyści łódzcy mogli się nie obawiać porównywania ze strony publiczności warszawskiej. To, co zrobił Barrault z Rabelaisem widział już Paryż i Londyn, ale jeszcze nie Warszawa.

TAKIE widowiska, w których artyści muszą dać albo pełny pozór, że zabawa z widzami jest wspólna, albo, co jeszcze lepiej, naprawdę wspólnie się bawić, wymagają wszakże bardzo dużej sprawności i wszechstronności. Młodzieńcza obsada "Kubusia fatalisty" wykazała się świetną kondycją gimnastyczno-ruchową: śpiewa, tańczy, naśladuje jazdę konną bez atrap, obywa się bez nadmiernych rekwizytów, akcesoriów, czy bogactwa kostiumów. Przyczynia się do odrodzenia sztuki teatralnej, jako sztuki aktorskiej, wyodrębnionej od skłonności operowych z jednej, a filmowych z drugiej strony, sztuki własnej. W danym konkretnym przypadku ocierającej się o efekty estradowe, ale im nie podporządkowanej, lecz tylko je wykorzystującej.

W ośmioosobowej obsadzie na pierwszym miejscu trzeba postawić Bogusława Sochnackiego w roli tytułowej i głównej oraz Zofię Grąziewicz przedstawiającą kilka postaci kobiecych, co wymagało szybkich transformacji. Ale nie można się ograniczyć do wymienienia tylko tej pary, bo również Janina Borońska sprawnie przedstawiała inne postacie kobiece, podobnie jak męskie Ryszard Dembiński, Maciej Goraj, Zbigniew Nawrocki i Eugeniusz Korczarowski, zaś Ryszard Stogowski ofiarnie zagrał rolę Pana, pozostającego, zgodnie z Diderotem, w cieniu swojego służącego - Kubusia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji