Artykuły

Komercja first class w Ateneum

"Opera za trzy grosze" w marcu 1994 r. w Polsce ledwie raczkującego kapitalizmu, znanego raczej "ze słyszenia"? Doprawdy mogło intrygować jak też wypadnie sztuka Bertolta Brechta z 1928 roku na scenie teatru, który przez ostatnie dziesięciolecia dochował się inteligenckiej, wybrednej publiczności; ceniącej sobie cienkość oraz wszelki podtekst. Antymieszczański protest-song niemieckiego dramaturga w kraju, którego ponoć prokapitalistyczny związek zawodowy gotuje się właśnie do sparaliżowania strategicznych dziedzin życia pod hasłami prosocjalistycznymi wypisz wymaluj, oto miara trudności przed jakimi stanął Krzysztof Zaleski, reżyser.

Wybrnął z nich tak inteligentnie, jak tylko było na to stać twórcę pamiętnego spektaklu "Mahagonny" sprzed kilku lat we Współczesnym; zrealizowanego w zupełnie innej sytuacji ustrojowej, jeśli z "Operą za trzy grosze" nie wypaliło, pomimo dołożonych starań, stało się tak najpewniej dlatego, że rzeczywistość obróciła się w międzyczasie o przysłowiowych 180 stopni. I ponieważ nie jeden Zaleski, efektowny inscenizator, (pamiętna "Burza" w tymże Ateneum) dalej wciąż nie ma pomysłu na ostry, zaangażowany teatr w tej rzeczywistości...

Powiedzmy dokładniej: pomysł Krzysztofa Zaleskiego; jak w naszym z lekka groteskowym kapitalizmie lat 90. czytać tę konkretną sztukę Brechta odnosi się bardziej do otaczających nas realiów niż do inscenizowanego utworu. (Na tym polega właśnie inteligencja reżysera sprawdzająca się znakomicie w wypadku "Mahagonny"). Zaleski wyszedł w Ateneum ze słusznego założenia, że jeśli swym spektaklem obrazi mieszczańską publiczność, ta wypnie się na jego teatr. Reżyser nie będący "aż tak szalonym", że zacytuję Gombrowicza, by czynić zamach na swój własny warsztat pracy, uczynił wszystko ażeby tej mieszczańskiej publiczności nie urazić. Przeciwnie, zapragnąwszy jej dogodzić, stępił po drodze całą drapieżność XX-wiecznej przeróbki wcześniejszej o dwa stulecia "Opery żebraczej" (1728) Johna Gaya. Jej gorycz i antykapitalistyczny pazur, które to - posunięte tuż przed granicę skandalu - zdecydowały na berlińskiej prapremierze o sukcesie Brechta oraz kompozytora Kurta Weilla. W 1928 roku zwyciężyła po prostu konwencja politycznego kabaretu, a w kabarecie wiadomo, "filister" lubił bywać obrażany...

W Polsce 1994 roku reżyser "dokładający" kapitalizmowi i jego podporze: klasie średniej, naraziłby się na epitet sympatyka postkomuny. Co do kapitalizmu, w tym kraju jak wiadomo nawet "zgnić" nie zdążył... Oto dlaczego ową doprawdy dziwną, przygotowaną w konwencji pierwszogatunkowej komercji first class "Operę za trzy grosze" ogląda się - zrazu, nie bez żywej przyjemności, jest to, dodajmy, przyjemność tak dla oka jak i ucha. Bo w rzeczy samej Mackie - Piotra Machalicy, zwycięzcy niejednego festiwalu piosenki aktorskiej, prezentuje się uwodzicielsko niczym model z okładki miesięcznika "Pan". Również Polly Agnieszki Wosińskiej dopiero co zeszła z kart żurnala; nie wspominając o Jenny Marii Pakulnis, która urodą i manierami grande dame słabo zaiste przypomina twardą dziwkę bez skrupułów, awansowaną na właścicielkę domu, nie prywatnego bynajmniej.

Jedynie małżeństwo Peachmów, ciągnące zyski z okolicznego żebractwa, zorganizowanego w sprawne przedsiębiorstwo, przypomina, że znaleźliśmy się bynajmniej nie w świecie salonów, ale na samym dnie kloaki ludzkiej nędzy. Odnotujmy kreację rewelacyjnej jako Celia P. Krystyny Tkacz i odmienionego charakteryzacją do niepoznaki Mariana Kociniaka, Jonathana. Wydajny ustrój nawet z owej kloaki potrafił uczynić biznes przynoszący niezły profit - o czym w tonie, powiedzmy raczej, sarkastycznym mówi sztuka niemieckiego poety, który kilka lat przed jej napisaniem zemdlał na ulicy z głodu... Z tego sarkazmu i, nie wahajmy się użyć słowa furii Brechta w spektaklu Ateneum zostały tylko nikłe ślady. A przecież to tej furii "Opera", prekursorka późniejszych musicali, zawdzięczała swój triumfalny pochód przez sceny Europy późnych lat 20. i za oceanem.

Spektakl został wyreżyserowany nader sprawnie. Bardzo "malarskie" sceny zbiorowe skontrastowano ze smakiem z ładnościami "salonu" włamywacza i bandyty, jakim był w końcu Mackie Majcher. Wreszcie pięknie śpiewane przez aktorów czy to songi, czy quasi operowe arie, podano z zachowaniem wszystkich cienkości pastiszu. Przypominając, że "Opera za trzy grosze" to nic innego jak mocne eklektyczne skrzyżowanie nowoczesnego w tamtych latach jazzu z tym wykwitem tradycji europejskiego teatru, jakim była konwencja opery.

Powiadam, w spektaklu Ateneum trudno na dobrą sprawę się przyczepić do roboty tyleż reżysera co aktorów. Jednak napięcie, "pazur" zaznaczone tak pięknie w pierwszych scenach z chórkiem dziecięcych nędzarzy, i z pojawieniem się przedsiębiorczej pary - "siada" wraz z rozwojem akcji.

Publiczność rychło zdaje sobie sprawę, że będzie asystowała raczej jakiejś ufryzowanej wersji "Wesela u drobnomieszczan" niż uczestniczyła w gorzkim, zjadliwym i totalnie ironicznym wystawieniu mocnej sztuki Brechta. Szkoda... Widać na sugestywnie komentującą nasze "tu i teraz" inscenizację "Opery za trzy grosze" wciąż w Polsce za wcześnie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji