Artykuły

Kto się boi Mizantropa?

"Zaczynam nienawidzić gatunek ludzki" - mówi Alcest. To jedno zdanie byłoby wystarczającym powodem, żeby wystawić "Mizantropa" i postawić publiczności przed nos, jak zwierciadło, w które wstyd spojrzeć. Mizantropia, czyli niechęć do ludzi, stała się w naszych czasach postawą bardzo zrozumiała, kto wie nawet, czy nie jedyną słuszną, bo jak tu kochać ludzi, którzy panoszą się wokół bezwstydnie? Jak polubić na przykład prześcigającą się w głupocie nowobogacką postmodernę, którą w warszawskim przedstawieniu najlepiej charakteryzują pretensjonalne i wydziwaczone, bez wątpienia kosztowne stroje oraz niewygodne i niepraktyczne meble o wyszukanym (postmodernistycznym oczywiście!) designie, które wypełniają salonik Celimeny. Jak polubić pustosłowie ich rozważań na temat sztuki, które stały się bezradną paplaniną. No, przecież się nie da. Najrozsądniej byłoby od razu uciec z krzykiem i pielęgnować gdzieś na odludziu swoją niezłomność (i posiniaczony kręgosłup moralny). Każda chwila spędzona z tymi, których nie lubimy, jest pokusą. W końcu jakaś Celimena zaślepi czujny wzrok i wtedy koniec.

Alcest musiał odejść ze świata, w którym racja należy do Celimeny i Akasta (z przykrością stwierdzam zresztą, że świat ten do złudzenia przypomina grajdołek, w którym żyjemy). Wraz z Alcestem odeszła też zdolność odróżniania sztuki od hucpy, grafomanii od literatury. Upadły normy i zaczął się czas hochsztaplerów i pseudoartystów. Teraz już nikt nie odważyłby się powiedzieć prawdy o bełkotliwych wierszach Oronta. Bojąc się kompromitacji, W najwyżej rzekłby: "interesujące". Tymczasem Alcest, druzgocąc poemat Oronta mówi, że ewentualnie "darować możni zły styl w pożytecznym dziele, ale pisać złe wiersze dla przyjemności...". Brak odwagi i terroryzm instalatorów spowodował, że osaczyły nas dzieła niezrozumiałe, nieładne i nikomu niepotrzebne. Tyle tylko, że rzadko mamy odwagę się do tego przyznać i nadal udajemy zachwyconych i pobudzonych rzekomą potęgą współczesnej sztuki.

"Mizantrop" w fratrze Studio zaczyna się od licytacji, bo od czego innego może się zaczynać widowisko odegrane na targowisku próżności. Aktorzy wchodzą na scenę papląc coś, jakby nie tracąc ani chwili ćwiczyli dykcję. Zaopatrzeni w licytacyjne numery siadają na składanych plastikowych krzesełkach i zaczynają licytację peruki z epoki Moliera, używając jako monety cytatu: ,,Piękna markizo, twoje piękne oczy sprawiły, że umieram dla ciebie z miłości". Kto zmyślniej i ciekawiej poprzestawia słowa w tym zdaniu, ma największe szanse. Kolejne etapy licytacji przypieczętowuje "Tu las voulu..." licytatora. Licytację wygrywa Akast, postać wyjątkowo przykra. Z czasem natrętni lokaje brutalnie wygarną opustoszałe krzesła, używając do tego wielkich łopat, takich, jakimi odgarnia się śnieg.

Alcest grany przez Wojciecha Malajkata jest postacią jednoznacznie pozytywną. Odróżnia się od pozostałych spokojnym w kolorach i normalnym w kroju strojem. Nie bierze udziału w licytacji i nie podziela zachwytów nad ogłupiającym poematem Oronta (Włodzimierz Press), co, jak wiadomo, ściągnie na niego pusty śmiech i drwinę próżnej gromady oraz zemstę Oronta. Wypowiada swe sądy ostro i stanowczo i, rzecz jasna, jest w swej niepohamowanej prawdomówności niesympatyczny i wściekły, ale tak właśnie może wyróżnić się spośród rozdziamgotanego i pląsającego towarzystwa. Filint -jego przyjaciel (Andrzej Blumenfeld) jest tylko staroświeckim pantoflarzem. Celimena (Joanna Trzepiecińska) - złota blondyna cała w złoto przyodziana, przekonana o swej niezwykłej urodzie i wartości, nie zdejmuje z ust nieszczerego uśmiechu, a z twarzy grymasu, jakby powtarzała bez przerwy: "mi się wszystko należy". Akast zaś (Waldemar Kownacki), chłop jak dąb w czarnych skórzanych spodniach, jest uosobieniem samozadowolenia. Jakżeby zresztą inaczej, wszak "jestem młody, mam pieniądze, przyjaciół i nazwisko...".

Przedstawienie imponuje brawurową i błyskotliwą reżyserią. Powstało dzięki współpracy reżyserskiej Ewy Bułhak i Jerzego Grzegorzewskiego. Ręka Grzegorzewskiego jest tu wyraźnie widoczna, ale jego stylistyka została bardzo ciekawie przełamana. Do głosu doszedł żywioł przez Grzegorzewskiego zwykle tłamszony, który najogólniej nazwać można psychologizmem. Powstała mieszanka, która wybucha, nadając tekstom i Moliera nowe ostre znaczenia.

Alcest uwodzi Celimenę przypartą do ramy sceny, szpuntując jej usta czekoladkami dobywanymi z czerwonej bombonierki Wedla w kształcie serca. Lokaje fotografują się obok pańskich płócien, wiszących w złotych ramach dookoła sceny, jak zidiociali turyści w Luwrze przy Monie Lizie. Podczas przyjęcia u Celimeny dwaj lokaje wnoszą dwa długie wąskie stoły nakryte paterami imitującymi szkło z Murano. Stoły spoczywają na lokajskich ramionach, tak że można kołysać nimi jak dziecięcą huśtawką. Monotonne kołysanie stołów stowarzysza się z leniwie intonowanym grafomańskim poematem Oronta, który znany jest już i śpiewany przez wszystkich. Oront dla wzmocnienia dramatyzmu swej recytacji wykorzystuje wiolonczelistkę, która podrzuca mu szarpiące duszę dźwięki. Oto kilka drobnych dowodów na to, że w tej reżyserii nie ma miejsc pustych. Dopracowano każdy szczegół, co w warszawskich teatrach jest wielką rzadkością.

Podobnie rzecz się ma z aktorstwem. Malajkat w znacznej mierze gra przeciwko swoim naturalnym warunkom i wrodzonej "vis sympathica". Tworzy postać, która jest przedziwnym dalszym ciągiem Astrowa z "Wujaszka Wani". Co dziwniejsze, powodem jego nieszczęścia i obiektem wzdychań jest znowu Joanna Trzepiecińska, a rywalem Włodzimierz Press grający Oronta (w "Wujaszku Wani" Sriebriakow). Press idealnie oddaje oślizgłość nadętego bubka, którym jest Oront. Niestety Trzepiecińska, która potrafi być piękną, zimną i bezzasadnie zarozumiałą, nie daje sobie rady ze scenami opartymi o dialog. Dlatego jej rozmowy z Alcestem czy Arseną wypadają w spektaklu bardzo blado. Zwłaszcza z Arseną - zdewociałą plotkarką, świetnie zagraną przez Annę Chodakowską, która oparła swoją rolę na charakterystycznych i przerysowanych gestach, zdradzających jej prawdziwą naturę i zaprzeczających szlachetności intencji, którą próbuje pozorować.

W przedstawieniu wykorzystano prozatorski przekład Jana Kotta z 1967 roku. Brzmi on bardzo współcześnie i mocno, a dla tej inscenizacji okazał się po prostu doskonały. Zapewne będą tacy, którym się nie spodoba, ale wówczas nie spodoba im się całe przedstawienie. Ten przekład jest bowiem częścią koncepcji reżysera, która doprowadziła do powstania spektaklu z tezą. Alcest pozbawiony został całej złożoności charakteru, a jego moralnej niezłomności odebrano dwuznaczność. Zwolennicy migotliwych znaczeń będą więc pewnie tym "Mizantropem" rozczarowani, ja jednak gotów jestem bronić go nie tylko z powodu artystycznego zwycięstwa teatru, ale przede wszystkim dlatego, że spektakl ten komentuje trafnie naszą coraz bardziej obmierzłą współczesność, czyli walący się z hukiem kościół międzyludzki.

Na koniec zagadka. W "Mizantropie" stale mówi się o dworze, a bywanie na nim jest szczytem marzeń i ambicji wszystkich, oprócz Alcesta. Kiedy powstawał przekład Kotta, dwór to byli "oni". Teraz, jak wiadomo, oni się zmienili. Gdzie wobec tego jest dwór, na którym Alcest nadal nie chce bywać?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji