Artykuły

Wrocław. Kamikadze w Teatrze Polskim

Prawie rok temu Bogdan Tosza objął dyrekcję Teatru Polskiego. Wcześniej z kierowania tą sceną zrezygnował Paweł Miśkiewicz wyjaśniając, że nie jest w stanie zrealizować swoich artystycznych planów ze względu na skąpą dotację. Od nowego dyrektora oczekiwano, że przywróci czas świetności wrocławskiego teatru. Czy to się do tej pory udało? - oceny podjął się Łukasz Kuźmiński.

O Teatrze Polskim mówiło się do niedawna, że to jedna z ważniejszych scen w kraju. Dziś wierzy w to już chyba tylko Olgierd Łukaszewicz. Tyle że od kilkunastu miesięcy szef ZASPu o wrocławskiej scenie niewiele słyszał. Tymczasem teatr - w oczach krytyki - niepokojąco gaśnie. - Bogdanie, ZASP trzyma za ciebie kciuki. Niech wam się uda, niech wam się wszystkim uda - mówił 17 marca ubiegłego roku Olgierd Łukaszewicz, ściskając dłoń nowego dyrektora Teatru Polskiego we Wrocławiu. W tym dniu Bogdan Tosza, przez dwadzieścia lat związany z Teatrem Śląskim w Katowicach, odbierał nominację z rąk marszałka województwa dolnośląskiego. Dziś szef Związku Artystów Scen Polskich mówi, że od tamtego spotkania przestał interesować się wrocławską sceną. Pytany o ocenę aktualnych dokonań kierowanego przez Toszę teatru, utrzymuje, że niewiele o nich słyszał. Ani razu w ciągu ostatnich jedenastu miesięcy Teatr Polski we Wrocławiu nie był przedmiotem dyskusji na naszych radach programowych - mówi Łukaszewicz.

Okazuje się, że nie on jeden omijał ostatnimi czasy wrocławską scenę. W ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy na żadnej z wystawionych na deskach Polskiego premier nie pojawił się Piotr Gruszczyński, krytyk teatralny "Tygodnika Powszechnego". - Dlatego trudno mi się wypowiadać na temat roku dyrektorowania Bogdana Toszy - wyjaśnia Gruszczyński, dodając jednak po krótkim namyśle: - Ale to chyba jednak o czymś świadczy. Jestem człowiekiem, który skrupulatnie wybiera teatralne podróże. Zazwyczaj jadę tam, gdzie dzieje się coś naprawdę godnego uwagi...

Ani rewelacja, ani rewolucja

Startując do konkursu o fotel dyrektora Teatru Polskiego we Wrocławiu, Bogdan Tosza przedstawił program, który opinia publiczna oceniło chłodno. Ani w nim rewelacji, ani rewolucji - mówiono, zarzucając mu zbytnią ogólnikowość, mało interesujące plany repertuarowe, brak wyraźnej linii marketingowej.

Tosza obiecywał m.in. "zwiększenie ilości premier, lepsze wykorzystanie zespołów, utrzymanie i rozwinięcie EuroDramy, pozyskanie sponsoringu i nadanie mu zorganizowanego kształtu, poszerzenie form marketingu, przywrócenie obecności teatru w kraju i za granicą". Mimo niewielu konkretów i jasnych sformułowań Zarząd Województwa przystał na jego kandydaturę.

Dziś, gdy mija rok od ogłoszenia wyników konkursu, oceny dotychczasowej działalności Bogdana Toszy i kierowanej przez niego sceny budzą spory niepokój. - Mam w pamięci zeszłoroczną gorączkę związaną z konkursem i zaprezentowane przez Bogdana Toszę plany. Wówczas można było sądzić, że będzie lepiej - wspomina Kazimierz Budzanowski, dyrektor Wydziału Kultury Urzędu Marszałkowskiego, a za rządów Pawła Miśkiewicza dyrektor administracyjny Teatru Polskiego. - Ostatnie realizacje Teatru Polskiego wyraźnie jednak temu przeczą. Myślę, że trzeba będzie raz jeszcze przejrzeć program, z którym obecny dyrektor startował do konkursu.

Tymczasem Tosza broni swojej pozycji. Sam jednak nie potrafi ocenić tego, czy pierwszy rok jego kadencji był udany czy nie. Podsumowuje ten okres w kategoriach organizacyjnych i tego, co udało mu się zrobić. Przypomina, że w tym krótkim czasie zrealizowane zostały trzy premiery na trzech scenach.

- Ponadto doprowadziliśmy do EuroDramy, choć nie budzi ona mojej pełnej satysfakcji. Ale największą radość mam z tego, że po tych wszystkich zawieruchach z przeniesieniem przez Pawła Miśkiewicza części idei festiwalu do baz@rtu, organizowanego przez Stary Teatr w Krakowie, EuroDrama w ogóle się odbyła - mówi dyrektor Polskiego. - Trzy z warsztatowych przedstawień tego festiwalu wchodzą do repertuaru. Gościliśmy dyrektorów teatrów w Dreźnie i Wiesbaden. Przyjechał również Tankred Dorst, jeden z najwybitniejszych dramaturgów w Europie. I ma to swoje konsekwencje, ponieważ na jesień przygotowujemy polską prapremierę jego Merlina. Rozmawia pan ze mną dzień po rozpoczęciu prób do "Jana Gabriela Borkmana" Ibsena, w reżyserii Grzegorza Wiśniewskiego. Za półtora miesiąca zaczną się próby do "Arkadii" Toma Stopparda, w reżyserii Krzysztofa Babickiego.

A porażki? Tosza: Nie rozpatruję tego roku w takich kategoriach. Zaprzyjaźniony malarz powiedział kiedyś: "na budzący brak satysfakcji obraz trzeba odpowiedzieć lepszym obrazem". Moim zdaniem w teatrze jest podobnie.

Bez wyraźnego programu

Profesor Janusz Degler nie chce komentować roku Toszy w Teatrze Polskim. Uważa, że na wszelkie podsumowania jeszcze stanowczo za wcześnie. - W teatrze liczy się nie rok, ale sezon. A ten jeszcze trwa - urywa stanowczo wrocławski teatrolog.

Obecna sytuacja Teatru Polskiego we Wrocławiu niepokoi Jacka Sieradzkiego, krytyka teatralnego, redaktora naczelnego "Dialogu" - miesięcznika poświęconego współczesnej dramaturgii. - Mam świadomość, że Bogdan Tosza obejmował swój gabinet w środku sezonu. Taka sytuacja z pewnością nie jest łatwa. Niemniej muszę przyznać, że pierwsze propozycje spektakli były raczej nieudane, choć oczywiście takie rzeczy się zdarzają. Jeśli czuję jakiś niedosyt, to dotyczy on braku wyrazistego programu wrocławskiej sceny.

Bardziej stanowczy w ocenach jest redaktor naczelny "Notatnika Teatralnego" Krzysztof Mieszkowski, którego kandydatura przepadła w zeszłorocznych szrankach o dyrektorski fotel Teatru Polskiego we Wrocławiu. Choć wie, że sezon jeszcze nie dobiegł końca, uważa pierwszy rok rządów Toszy za nieudany. - Tosza obejmował fotel w niedobrym okresie, musiał naprędce, nerwowo kleić sezon. To jednak nie usprawiedliwia faktu, że jak dotąd z jego dyrektorowania nie wynika właściwie żaden klarowny program - uważa Mieszkowski. - Niepokojące jest również, że scena straciła uznanych reżyserów, którzy wcześniej byli z nią związani. Choćby Krystiana Lupę, reżysera europejskiego formatu, który jeszcze do niedawna miał we Wrocławiu swoje wyraźne miejsce. Z afisza zniknął wyreżyserowany przez niego "Azyl", na szczęście pozostały "Prezydentki", ale to jednak za mało.

Mieszkowski uważa, że gdy Tosza obejmował stanowisko, miał "na talerzu" także wielu innych wybitnych reżyserów, identyfikujących się do tej pory z wrocławską sceną.

Mieli nadzieję, że coś się zmieni

Z kolei wierna Teatrowi Polskiemu publiczność z obawą przypatruje się stopniowej migracji aktorów. Z wrocławskiej sceny odchodzą gwiazdy.- Oczywiście, że żałuję, bo to świetni aktorzy! - odpowiada Bogdan Tosza na wspomnienie o odejściu z zespołu Miłogosta Reczka i Krzysztofa Dracza. W zeszłym roku nieodżałowana dwójka zrzekła się wrocławskich etatów. Od nowego sezonu aktorzy otrzymali angaż w stołecznym Teatrze Dramatycznym.

Na pytanie, dlaczego nie udało się ich zatrzymać, dyrektor irytuje się. Wyrzuca opinii publicznej, że ta nadmiernie demonizuje odejście Reczka i Dracza z wrocławskiej sceny. Woli się cieszyć, że obaj panowie pozostali tak długo we Wrocławiu i obiecali pozostać w niektórych pozycjach repertuaru. Wspomina przy tym czasy, kiedy ruch w środowisku teatralnym był o wiele większy. - Podobne żale rozlegały się swego czasu w Krakowie, Poznaniu czy Łodzi - przekonuje dyrektor. - Warszawa zawsze będzie miejscem przyciągającym wybitnych aktorów z całej Polski.

W styczniu tego roku zespół aktorski Teatru Polskiego postanowili opuścić także Wojciech Dąbrowski i Paweł Okoński. W tym samym czasie zaczął działać stworzony przez nich Teatr Komedia, który w sylwestrowy wieczór zainicjował swoją działalność na gościnnej scenie Wrocławskiego Teatru Lalek. Dąbrowski zarzeka się dziś, że jego decyzja o odejściu z Polskiego niewiele miała wspólnego z osobą Bogdana Toszy. Wspomina jednak, że kiedy rok temu na scenie przy Zapolskiej pojawił się nowy dyrektor, wszyscy mieli nadzieję, że coś wreszcie się zmieni. - Niestety, o Teatrze Polskim we Wrocławiu właściwie przestało się mówić - przyznaje z żalem Dąbrowski. - Repertuar jest kiepsko dobierany. Poza tym myślę, że to nie jest najlepszy pomysł, by na Dużą Scenę wpuszczać debiutujących reżyserów. Nie w teatrze, który ma tak wielką tradycję.

Tej z całą pewnością wrocławskiej scenie odmówić nie można. Mówienie o Teatrze Polskim jako o jednej z najistotniejszych i najciekawszych scen w kraju było przed laty w pełni uzasadnione. Co jakiś czas dawało się słyszeć pojedyncze głosy mówiące o potrzebie nadania Teatrowi Polskiemu statusu sceny narodowej. Wojciech Dąbrowski, który na deskach Teatru Polskiego przepracował dwadzieścia lat, wspomina, że najbliżej realizacji tej wizji wrocławska scena znalazła się za kadencji Jacka Wekslera. - Stale powtarzam, że moim pragnieniem jest stworzenie w kraju trzech wyraźnych scen o statusie narodowym. Myślę tu o Warszawie, Krakowie i Wrocławiu - tłumaczy Olgierd Łukaszewicz. Po chwili dodaje uzasadnienie, które w ustach szefa ZASP-u nie brzmi jednak najlepiej: - Uważam, że wrocławski Teatr Polski po prostu zasługuje na to, by prędzej czy później stać się sceną narodową. Niekoniecznie w tym wypadku należy brać pod uwagę wyraźne sukcesy tej sceny.

Kamikadze

Gdy przed rokiem komisja obradowała nad propozycjami poszczególnych kandydatów na stanowisko szefa Teatru Polskiego, mówiło się, że potencjalny zwycięzca to prawdziwy kamikadze. Panował osąd, że wyborem nowego dyrektora chciano załatwić największą bolączkę wrocławskiej sceny - chroniczny brak pieniędzy. Finansowe kłopoty teatru stały się przyczyną rezygnacji dotychczasowego dyrektora artystycznego Teatru Polskiego, Pawła Miśkiewicza. Jego zdaniem, budżet, na jaki skazana była wrocławska scena, blokował możliwość pełnej artystycznej kreacji teatru. Jesienią 2003 r. Miśkiewicz dał za wygraną.

Dziś obecny dyrektor wrocławskiego teatru, podsumowując swój pierwszy rok, w pierwszej kolejności wymienia problemy finansowe. - To była prawdziwa bitwa - wspomina Bogdan Tosza. - Początek 2005 roku był szalenie nerwowy, ponieważ uruchomienie w ubiegłym roku rezerwy budżetowej państwa, która dla naszego teatru jest warunkiem istnienia, nastąpiło z ogromnym opóźnieniem. Wszelkie decyzje związane z ministerialną dotacją zapadały dopiero na przełomie września i października.

W dodatku nie obyło się bez perturbacji. Scena wnioskowała u ministra o przyznanie 1,7 mln zł. To była górna granica kwoty, o jaką Teatr Polski mógł się starać. Placówka nie mogła bowiem wnioskować o kwotę większą niż w roku 2003. Tymczasem ministerstwo postanowiło przyznać zaledwie 1 mln 360 tys. zł. Z pomocą przyszedł Zarząd Województwa, który oprócz swojej dotacji w wysokości 4,2 mln zł, postanowił uzupełnić dotację ministerialną do kwoty wnioskowanej przez Teatr Polski. Resztę wrocławska scena musi wygospodarować sama. Pieniądze pozyskuje głównie z wynajmu sal. Stąd tak spora ilość imprez obcych na Dużej Scenie. Zatrudniający przeszło 150 osób teatr musi zarobić dodatkowo minimum 1,8 mln zł, żeby mógł się utrzymać.

- W takich warunkach niezwykle trudno jest cokolwiek planować. Co nie znaczy, że tego nie robiliśmy. Ale, niestety, finansowe napięcia spowodowały kilkukrotne przesunięcie premiery Kordiana - dodaje Tosza i natychmiast powołuje się na przykład teatru w Dreźnie, z którym od niedawna usiłuje nawiązać współpracę artystyczną. Niemiecki teatr, porównywalny z Teatrem Polskim pod względem liczby scen i wielkości zespołu, dysponuje trzynastokrotnie większym budżetem. A co najważniejsze, budżet drezdeńskiego teatru jest znany na trzy lata do przodu. - Przez to szef tamtejszej sceny jest całkowicie uprawniony do prowadzenia ze mną rozmów na temat ewentualnych projektów do 2008 roku. Ja takich możliwości nie mam - żali się dyrektor.

Na zdjęciu: "wariacje bernhardowskie" w reż. Gabriela Gietzky'ego, spektakl przygotowany w ramach EuroDramy 2004.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji