Artykuły

Norwid i szczypta refleksji

Wkrótce po premierze "Krakusa". Norwida "Ateneum", ukazało się w "Życiu Warszawy" (28-29 czerwca 1970) wspomnienie Jerzego Kiersta, które z pewnością zastanowiło niektórych widzów obecnych na przedstawieniu. Kierst wspomina pewien wieczór w okupacyjnej Warszawie, kiedy w mieszkaniu prywatnym, jak można się zorientować krótko przed powstaniem, wraz ze swym przyjacielem oraz z aktorami: Marianem Wyrzykowskim i Elżbietą Barszczewską, urządzili nielegalne przedstawienie w obecności licznego grona widzów, na które złożyły się liryki Norwida, epizod z "Kleopatry", oraz w właśnie sceny z "Krakusa". Kierst wspomina: "Impreza ta była przeżyciem dla zebranych zapewne i dlatego, że siłą wielkiej poezji, będącej rewelacją dla wielu spośród zebranych, jakby naświetlała koszmarne i absurdalne wydarzenia wojny, ukazując Hitlera jako rozrośniętego w rozbracie z czasem monstrualnych rozmiarów Rakusa, cofanego bieg historii, lecz i dlatego właśnie skazanego na klęskę i zagładę." Uwaga ta ma niepodważoną niczym wartość, chociaż widz polski oglądający "Krakusa" latem 1970 roku snuje zupełnie inne refleksje, niż ówczesny widz z roku 1944, o którym wspomina Jerzy Kierst. I może nawet dla większości młodzieży, która oglądała przedstawienie Norwida "Ateneum", interpretacja taka byłaby niepojęta. Niepojęta i dla reżysera, absolwentki PWST, która na egzamin obrała właśnie tę sztukę Norwida. Niepojęta i dla większości wykonawców.

To zrozumiałe. Ludzi dzielą różnice biografii i czasami wydaje się, że coś się zatrzaskuje: jedno pokolenie nie jest w stanie przekazać swego doświadczenia pokoleniu następnemu. Może, gdyby było inaczej, zabrakłoby miejsca na historiozofię w naszym życiu? Ale - poezja! Ona wiąże te zerwane ogniwa, spaja generacje, ocala przeszłość na użytek następnej epoki i za jej sprawą dokonuje się akt rozległego w czasie porozumienia. Każda ze sztuk Norwida była takim misterium wtajemniczenia w przeszłość już w momencie powstania. Do osobliwości jego czasu i ówczesnej literatury należało ścisłe spoufalenie z historiozofią; do osobliwości naszego czasu i obecnej literatury należy akustyka, w której historiozofia romantyczna XIX wieku brzmi nadal jasno i donośnie. A że Norwid jest trwalszy od komentarzy? To samo już musi zadowolić komentatorów.

Norwid nie tworzył sztuk kostiumowych; w każdej chwili dzieje się historia i nie ma skończonych dramatów. Są tylko skończone mity. Stawanie się mitu jest treścią "Krakusa". Obawiam się, że dalej posunięty komentarz sztuki mógłby się wyminąć z założeniami reżysera. Łatwo o przypisanie mu intencji, które okazać się muszą dalekie od reżyserskiego warsztatu. Przedstawienie w "Ateneum" prowadzone jest miękką ręką, ale bez sprytu, odgrzewanej rutyny z drugiej ręki. Zachowało kształt surowy, ale iskra szczerego namysłu i zrozumienia usposabia widza jak najlepiej do tego szkolnego warsztatu. Ogólne wrażenie: interpretacja bierze za punkt wyjścia poezję, lgnie z całych sił do zawartości wypowiedzi, wyprowadza obraz sceniczny ze słowa i nie obwodzi go jaskrawym konturem zewnętrznej "koncepcji". Wbrew pozorom podejście ambitne i świadczące w większym stopniu o takcie, kulturze reżysera, niż o biegłości. Szkic. Jak w każdym szkicu, rzecz doprowadzona jest do pewnego punktu i zawiera trochę białych plam. Mimo widocznej staranności, pauzy i przyspieszenia - tak istotne w tej sztuce - nie osiągnęły zadowalającej płynności. Reżyser nie wyciągnął do końca wniosków z tego jakie warunki stwarza Scena 61 i jakie stąd wynikają ograniczenia. Najwyraźniej nikt Dziewulskiej nie podpowiadał.

Za to pomogli jej wszyscy: Zdzisław Tobiasz, Pustelnik, wydobył na wstępie ten nieodzowny ton, ton rapsodu, który sytuuje przedstawienie; Edmund Fetting, Rakuz, w paru scenach zdołał utrwalić postać; Ludwik Pak, Runnik, zademonstrował swą ukrytą wiedzę o micie i był naprawdę znakomity. Gest dostosowany do ograniczonej przestrzeni i ruch mierzony rytmem wiersza. No i to rozsmakowanie poezją, którego żaden reżyser - nawet bardziej doświadczony od Dziewulskiej - nauczyć nie może aktora. Ale ustawienie dwóch trudnych ról składam w ręce reżysera, obok pozostałych. Andrzej Seweryn, Krakus, niebanalnie ogrywał metafory, zaś Anna Seniuk, Osoba Fantastyczna, oszczędnie i trafnie wprowadziła do przedstawienia akcent medytacji i ironii. Warto zanotować, że Dziewulska umiała wydobyć coś niespodziewanie norwidowskiego. Myślę o efekcie jednej ze scen końcowych, kiedy Rakuz i Runnik na wyciemnionej scenie, oświetliwszy sobie latarnią twarze - władca i jego dziejopis - rozpamiętują wydarzenie. Mit już się stał, historia dokonała. A ich słowa jak gdyby cofają nas wstecz, czyniąc wszystko jeszcze raz ich własnym, poufnym zwierzeniem. Szczątek monologu wewnętrznego, zalążek, ledwo napomknienie pochłonęło raptem całą iluzję. I w tym jest Norwid. Gdzie to się działo? Na scenie, w legendzie? Czy w myślach władcy i kronikarza? Za tę właśnie scenę Małgorzata Dziewulska powinna szczerze podziękować Fettingowi i Pakowi. Jej za to zawdzięczamy, że dopatrzyła się w "Krakusie" wizji rudymentarnej teatru, jego pierwotnego, obrzędowego kształtu - "dionizyjskiego" - który spoza surowego, nieobrobionego przedstawienia prześwieca równym, matowym światłem.

Dziewulska prowadzi wszystko za miękką ręką, wymaga ośmielenia. To pod adresem innych; natomiast pod jej własnym adresem jedno należy wysunąć. Uważać, bo scenograf w tym samym projekcie może zgłosić świetne pomysły i okropieństwa. Temperować chwyty wyszukane. Zwłaszcza, kiedy zbyt dosłownym pojmowaniem umowności burzy samą zasadę umowności. Wyciszyć partie nucone na małej scenie. Pamiętać, że po rozegraniu się - aktorzy narzucają swe własne tempo, nie zawsze z korzyścią dla całości.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji