Artykuły

0:0, czyli być jak Adaś Miauczyński

"Być jak Kazimierz Deyna" w reż. Piotra Jędrzejasa w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku. Pisze Piotr Wyszomirski w Gazecie Świętojańskiej.

Najnowsza premiera sceny narodowej z Gdańska przynosi odczucia ambiwalentne.

"Być jak Kazimierz Deyna" to banalne i przewidywalne jak kandydatura PiSu na prezydenta życie Polaka, trochę alter ego samego autora ( Paczocha także urodził się w 1977 roku i studiował polonistykę) opowiedziane od meczu do meczu z Portugalią, czyli od eliminacji do piłkarskich mistrzostw świata w 1978 do eliminacji do mistrzostw Europy w 2008 ( 29.10.1977(1:1) - 11.10.2006 (2:1). Ciąg zdarzeń od urodzin bohatera do narodzin jego dziecka. Pomiędzy: dzieciństwo i dorastanie z obowiązkowo głupią siostrą, szurniętymi, ale w normie i przewidywalnie, ojcem i dziadkiem oraz próbującą jakoś to całe towarzystwo ogarnąć matką, dużo przewidywalnej erotyki dla ubogich ( w szkole podstawowej, średniej i na studiach), galeria postaci i zdarzeń, które zamieszkują życie większości innych, banalnych jak bohater Paczochy Polaków: rodzina na wsi, grzeszący ksiądz (wiejska wersja "light", czyli pijaństwo), cichodajka zarażająca chorobą weneryczną, kumple ze szkoły, saksy na zmywaku w Anglii, próba kariery sportowej (oczywiście piłka nożna), szukanie pracy i w wolnych chwilach tożsamości. Na koniec ślub, dziecko i Euzebiusz Smolarek strzelający Portugalii dwie bramki.

Bohater utworu reprezentuje charakterystyczne cechy Polaka znane nam z wielu rodzimych filmów: zakompleksienie, frustrację, bylejakość życia i marzeń.Widać, że Radosław Paczocha zna na pamięć filmy Marka Koterskiego (szczególnie "Dzień świara" i "Nic śmiesznego"), z których czerpie aż nieprzyzwoicie, ale nie potrafi stworzyć wartości dodanej, przez co jego historii daleko do dzieł autora "Domu wariatów", o zbliżeniu sie do innych, jak choćby "Zezowatego szczęścia" czy "Forresta Gumpa" nawet nie ma co marzyć. Tekst jest literacko słaby i co najgorsze: przewidywalny. Wszystko już gdzieś widzieliśmy, słyszeliśmy. A koniec, którym autor zdradza predylekcje do wejścia na niedosłowny poziom odbioru, jest wyjątkowo tandetny:

Zrozumiałem, że trzeba żyć i pracowac tak ciężko, jak się tylko da. Nawet jeśli gwiżdże na was cały stadion. Trzeba być jak Kazimierz Deyna w '77.

Pomysł z metaforą Kazimierza Deyny jest ciekawy, ale i ryzykowny. Grać przed własną publicznością i być wygwizdywanym, i mimo to grać świetnie i strzelić bramkę na wagę awansu, to czyn heroiczny i symboliczny. Jednak przy dłuższej analizie życia i twórczości najsłynniejszego piłkarza Kociewia, nie wszystko już tak pasuje do siebie. Kazimierz Deyna - na boisku artysta, w życiu nieporadny i zdradzający opóźnienie umysłowe. Ze złotej drużyny Kazimierza Górskiego tylko on i Zygmunt Maszczyk nie wypowiadali się przed kamerą, żeby nie psuć wrażenia. Życie jest trudniejsze niż mecz, parafruzuję nieco, żeby być w klimacie i poetyce Paczochy.

Jeśli już uprzemy się i potraktujemy przez chwilę dzieło Paczochy i Jędrzejasa na poziomie metaforycznym , to wolałbym, by sceniczny bohater nie chciał być jak John Malkovich, Stanley Kubrick czy Kazimierz Deyna. Zdecydowanie i zawsze ciekawsze jest być sobą, ale co to znaczy w tym przypadku ? Być jak półgłówek ? Polacy nie potrafią i nie chcą być sobą, skrywają odmienności, tępią oryginalność w sobie i wokół siebie. Zmowa miernot kwitnie i zwycięża. Powielana pokoleniowo i systemowo polskość, podlana obowiązkowym poczuciem winy, nadal dominuje w nadwiślańskiej charakterologii.

Premierowa widownia śmiała się często i "rejsowo" (śmiejemy się z dowcipów, które znamy). Proponuję zdecydowanie nie doszukiwać się jakiejkolwiek metafory w "Być jak...". Nastawcie się na zabawę a la Koterski i nie myślcie za dużo. Poziom dowcipu, zaprezentowany w gdańskiej inscenizacji, daleki jest od wyrafinowania futbolowego idola chuliganów z Łazienkowskiej.

"Bal" Ettore Scoli, "Bal pod Orłem" Brzozy, czy moje ulubione "Śluby panieńskie" Jarzyny - historię na scenie można opowiadać przez tańce i muzykę, dlaczego by nie przez mecze i kulturę chłopacką, której w Polsce piłka nożna była do niedawna najgłówniejszym atrybutem? Żal tematu, który być może lepiej wyjdzie w filmie ("Być jak..." będzie przeniesiony na ekran).

Szkoda, że Piotr Jędrzejas, reżyser gdańskiego spektaklu, nie wykazał się pomysłowością w wykorzystaniu motywów piłkarskich. Piłki, gwizdek, boisko i trybuny to zdecydowanie za mało. Dużo więcej spodziewałem się też po muzyce Spiętego. Bardzo słabo, właściwie nie grał, Robert T. Majewski w głównej roli. Warto zwracać uwagę na szczegóły: Banan i Rudy nie mogli mieć na sobie przed 2006 rokiem koszulek Manchesteru City z logo linii lotniczych Etihad, dlatego że The Citizens podpisali umowę sponsorską z Air Etihad dopiero w 2009 roku, czyli mamy błąd rzeczowy, który warto poprawić, bo choć mały, tworzy deziluzję.

Solą meczu piłkarskiego są gole. Jednak czasami nawet w bezbramkowym meczu można zapamiętać ciekawe sytuacje podbramkowe, parady bramkarskie, wyjątkowo pomysłowe wyzwiska czy ładne dziewczyny na trybunach. Na pewno spektakl ma dobre tempo i trudno się nudzić, choć wolałbym mniej epizodów, ale lepiej wygranych. Prawie wszyscy aktorzy dobrze sobie radzą z konwencją i ciągłymi przebierankami, a najlepiej: w drużynie pań Anna Kociarz (m.in. nauczycielka polskiego, pielęgniarka i psychiatra), a wśród panów Dariusz Szymaniak (m.in. sędzia, ksiądz, biznesman, Arab).

Karolina Piechota jest już chyba naszą Marylin Monroe i tylko czekać, jak ją porwie stolica. Jeśli nie, to pojawieniu się w następnym spektaklu towarzyszyć będą pewnie dzwony i zostanie wstrzymany ruch uliczny w Gdańsku. Niezwykle urokliwa jest Nineka Ugwu, którą zobaczyliśmy na koniec w epizodycznej roli narzeczonej Banana.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji