Artykuły

"...dyskretnie udać się za nami"

"Mein Kampf" George'a Taboriego nie jest próbą obłaskawienia potwora. Nie jest nawet sztuką o młodzieńczym, wiedeńskim epizodzie Hitlera, niedoszłego studenta Akademii Sztuk Pięknych. Wprawdzie Tabori obficie korzysta z detali biograficznych, to i owo przetwarzając, wprawdzie młody Hitler w brudnych kalesonach czy cierpiący na chroniczne zatwardzenie nie budzi lęku, to farsa teologiczna Taboriego zmierza w innym kierunku. To raczej opowieść o tym, jak nienawiść wsącza się w człowieka niezdolnego do przyjęcia miłości. Szloma Herzl, przyjaciel Hitlera z wiedeńskiej noclegowni dla włóczęgów - z ponurą malowniczością odtworzonej na scenie - ponosi klęskę pedagogiczną: praktykowane przezeń dobro obraca się w niwecz. Nie ponosi jednak klęski teologicznej, bo jak powiada Księga, kto czyni dobro, czyni pokój.

Sztuka Taboriego inkrustowana cytatami i przetworzeniami z Biblii, Talmudu, "Mein Kampf", a nawet Karola Maya, w której nie gardzi autor ani efekciarstwem, ani grubiaństwem, to przypowieść o człowieku, który próbuje zachować swoje człowieczeństwo, daremnie walcząc o uczłowieczenie przybysza (Hitlera), nawet z panią Tod (czyli Śmiercią). Pani Tod nie interesuje się jednak Hitlerem jako ofiarą, ale jako pomocnikiem od kosy - dostrzega w tym pospolitym, zakompleksionym, niewydarzonym malarzynie dobry materiał na swojego chłopca. Toteż pod koniec sztuki, która rozwija się po spirali od realizmu do metafizyki przybywa po swego wybrańca, aby słowami: "proszę dyskretnie udać się za nami" zaprosić go do Tańca Śmierci, w którym Hitler obiecuje nie zawieść zaufania.

Wszystko to byłoby bardzo mroczne, w stylu być może Ghelderodego, gdyby nie czarny humor Taboriego. Przed rozpaczą i patosem broni się pisarz swoim specyficznym poczuciem humoru, anegdotą, bon-motem, sytuacyjnym dysonansem. Dzięki temu przypowieść o śmierci, miłości i nienawiści nabiera barw autentyzmu, mimo groteskowych przebrań i powagi tematu. Nie przypadkiem główne role protagonistów przypadły w spektaklu w Ateneum wybitnym aktorom komediowym: Janowi Matyjaszkiewiczowi i Janowi Kociniakowi. Matyjaszkiewicz jako Szloma prowadzi przewrotną grę o duszę gościa - Hitlera, matkuje mu, a przy tym nie ustaje w pouczających opowieściach. Jan Kociniak (Lobkowitz) lubuje się w ironicznych przypowiastkach albo dowcipach, zbijających z tropu niedoszłego studenta. Sam Hitler (Artur Barciś), zrazu nadmiernie wygadany prowincjusz, popisujący się swymi aktorskimi próbami udawanej choroby albo nienawiści, odnajduje siebie w rojeniach o panowaniu nad światem i przyszłej karierze politycznej. Tabori nie odpowiada na pytanie, jak to się w człowieku zalęgło, jego "Mein Kampf" nie jest przecież sztuką psychologiczną, jedynie ostrzega, że granica między urojeniem a rzeczywistością bywa często płynna, a destrukcja rozpoczyna się od "chłopaka od kosy".

Inscenizacja Roberta Glińskiego płynnie ukazuje fazy spirali śmierci, w które wkracza Hitler. Brak jej może silnego akcentu finałowego. Pani Tod nie budzi grozy, odrazy, ale też nie pociąga (Agnieszka Pilaszewska). Traci na tym wymowa całości: "Mein Kampf" mogłoby nie tylko rozśmieszać, ale także przerażać. Mimo słabszego finału przedstawienie porusza wyobraźnię.

Śmiech, który żywiołowo wzbudza, długo jeszcze uwiera w gardle zgodnie z mottem zaczerpniętym z Hoderlina: "Ciągle bawicie się i żartujecie? Wy tak musicie o, przyjaciele! moja dusza nad tym boleje, gdyż tak muszą czynić tylko pogrążeni w rozpaczy".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji